Rozdział trzydziesty ósmy

338 33 8
                                    

                                                               Rozdział trzydziesty ósmy

                   Czternaście/piętnaście lat

                                                                                        THOREN

Czas.

Mam wrażenie, że stanął w miejscu. Wszystkie dnie i noce są takie same, otaczająca ciemność zupełnie pozbawiła mnie poczucia uciekających minut. Nie wiem, czy dziś wtorek czy środa i szczerze mało mnie to obchodzi. Leżę na betonowej podłodze, która wciąż nosi ślady morderstwa mojej rodziny i nie podnoszę się już od...sam nie wiem ilu godzin. Mam zesztywniałe mięsnie, zaschnięte łzy na policzku i rany. Mnóstwo pulsujących ran. Edgar zadawał mi ciosy, gdy nie reagowałem na polecenia, choć tak naprawdę uderzenia pięścią były niczym w porównaniu z rozgrzaną stalą w kształcie symbolu nieskończoności. Zrobili to niedawno. Wpadli tutaj we dwóch i chwycili za ramiona, szarpałem się, a potem wszystko zlało się w jedną niewyraźną plamę. Straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero w momencie, gdy czerwona stal dotykała mojej skóry. Ból był nie do zniesienia, mdlił mnie zapach spalonych tkanek. Całe moje ciało stanęło w ogniu. Poddawałem się, myślałem, że to koniec, że spłonę żywcem, ale wówczas coś zmusiło mnie do walki. Kopiąc, krzycząc i wyrywając się swoim oprawcom udało mi się uciec, dlatego symbol jest urwany w połowie. I dlatego boję się, że znów mnie dorwą i spróbują go dokończyć. Przepełnia mnie cierpienie. Jest wszędzie, w każdym moim oddechu. Tuląc policzek od zabrudzonej zeschłą krwią podłogi unoszę dłoń i przesuwam ją po tych wszystkich plamach, przypominając sobie bliskich. Bo dotykanie tych miejsc, daje mi dziwne ukojenie. Zupełnie tak, jakbym chwytał rodziców i siostry za ręce. Jakby byli tuż obok. Zamykam oczy, a na moją zmęczoną twarz wypływa delikatny uśmiech. Układam dłonie jak do gry na fortepianie i palcami naciskam wyimaginowane czarno-białe klawisze.

– Gram dla ciebie mamo. – Szepczę. – Słyszysz?

Tak bardzo pragnę, żeby słyszała. Wyobrażam sobie jej miękki głos, gdy głaszcze mnie po głowie opowiadając o muzyce klasycznej. Uwielbiała ją, lubiła podkreślać, że to właśnie ona nauczy mnie wrażliwości. Zależało jej na tym, chciała, bym oprócz boksu i biegania posiadał delikatność. Czasami nienawidziłem fortepianu, czasami obawiałem się zobaczyć w sobie kogoś innego niż mocnego Thora, który zdobywa złote medale, ale mama nie odpuszczała. A teraz...a teraz marzę, by zagrać specjalnie dla niej. By móc ją wskrzesić tą piękną melodią, która wypływa spod moich palców. Niespodziewanie drzwi się otwierają, a słup jasnego światła przewierca moje powieki.

– Dziś są twoje urodziny. – Chłodny, ociekający jadem ton Edgara zmusza mnie do otwarcia oczu.

Nie reaguję. Nie chcę.

– Wstań z tej podłogi, mam coś dla ciebie.

Zaciskam zęby, żeby się nie rozpłakać. Nienawidzę go, marzę, by zdechł w męczarniach.

– Pewnie nawet zapomniałeś, że to dziś, prawda? – Kuca obok i kładzie swoją wielką łapę na moich plecach. – Piętnaście lat to całkiem dorosły wiek. No dalej, wstawaj. Zastanów się, co pomyślałaby twoja matka gdyby widziała cię w takim stanie?

– Zamknij się. – Cedzę wbijając paznokcie w beton.

– Zamknij się? – Edgar wykonuje zamach i uderza mnie w kręgosłup. Ból jest tak silny, że przez chwilę nie mogę złapać tchu. – Wstawaj! – Krzyczy nade mną.

Nie wstaję.

– Wstawaj, ty upierdliwy sukinsynu!

Edgar jest wściekły, zawsze puszczają mu nerwy, kiedy nie robię, tego co każe. W ciągu sekundy podnosi się na nogi i zaczyna mnie kopać w brzuch.

– No wstawaj! Dalej! Masz dziś urodziny!

Kolejne ciosy powodują, że zaczynam wymiotować żółcią. I mimo, że się krztuszę i ledwo oddycham, to nadal uparcie leżę na podłodze. Nie obchodzą mnie moje urodziny, co to za różnica czy mam piętnaście czy dwadzieścia lat, skoro moje serce jest martwe? Jestem tu obecny jedynie ciałem, które pokrywa coraz większa liczba siniaków, zadrapań i krwawiących ran. Edgar, może mnie lać, może przypalać, może robić wszystko, a ja się nie ruszę.

– Ty pieprzony gówniarzu, będziesz się teraz buntował?! Spójrz jaki ci prezent przyniosłem! – Wyjmuje z kieszeni spodni kilka pomiętych fotografii. To zdjęcia z rodzinnego albumu. Bez słowa przyglądam się uśmiechniętej Mads, która siedzi na piknikowym kocu obok czytającej książkę Eli. Za nimi siedzi mama, jest w stroju kąpielowym, a w tle promienie słońca muskają gładką taflę jeziora. Widzę też tatę, który obejmuje mamę na jakiejś imprezie, widzę ich wszystkich i czuję, że zaraz eksploduję z rozpaczy. Wyciągam dłonie po zdjęcia.

– Proszę – Mam ochrypły z bólu głos. – Daj mi je.

– Ależ nie ma sprawy, w końcu to twój wyjątkowy dzień! – Zanim jednak Edgar rzuca fotografie na podłogę, podpala je swoim zippo. Ogień szybko rozprzestrzenia się po zdjęciach, a ja niewiele myśląc, podnoszę się z miejsca i depcząc próbuje ugasić płomienie.

– No proszę, jednak wstałeś.

– Nienawidzę cię! – Wykrzykuję chwytając w dłonie nadpalone zdjęcia. – Jesteś potworem! Mordercą!

– Może. – Łypie na mnie okiem. – I co z tego? Komu to powiesz? Kto ci pomoże? Nie masz nikogo. Zostałeś sam, a jeśli nie przestaniesz się rzucać, to moi koledzy wpuszczą tutaj te wszystkie obrzydliwie szczury z wyłupiastymi ślepiami, których, zdaje się, że bardzo się boisz. I będą cię kąsać, będą po tobie łazić, będą na ciebie srać, mój urodzinowy chłopczyku.

– Wal się! – Wrzeszczę opętany strachem i przejmującą złością. – Wal się, ty cholerny sadysto!

– Ach tak? – Edgar rozciąga usta w szatańskim uśmieszku. – Robert! Robert, chodź do nas i złóż naszemu Thorenowi życzenia!

Instynktownie przyciskam zdjęcia do piersi i zamieram, gdy w progu pojawia się wysoki, umięśniony mężczyzna ze sznurem w zaciśniętej pięści. 

Till the Last Breath / ZOSTANIE WYDANE /Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz