Niepewnie, na wciąż sztywnych nogach, Carven podszedł do stolika i oparł się dłońmi o jego krawędź. Przymrużył oczy i przemknął wzrokiem po kartce. Mrok skradał się po stronicach, skrywając w ramionach tajemnice wcześniejszych oblubieńców. Ledwo widział miejsce, w którym miał się podpisać, lecz zdołał dostrzec w tekście swoje imię i Raueli. Przysięga wydała mu się dziwnie długa, mimo i tak naskrobał na dole nazwisko. Dłonie mu drżały, gdy niecierpliwie oczekiwał, aż chłopiec podgrzeje lak nad płomieniem i wyleje go na papier, by mógł odbić pieczęć Verhmarów.
Jeszcze tylko chwila. Kilka uderzeń serca. I będzie wolny. Wolny i bogaty.
Czas się Carvenowi dłużył. Niespokojnie miętosił między palcami poluzowany rzemień od kamizelki. Zdawało mu się, że minęła cała wieczność, nim wreszcie przeklęty dzwonnik ruchem ręki pozwolił mu dokończyć formalności.
Jeden stempel przesądził cały jego los.
Po długich tygodniach od śmierci Teamisa wreszcie postawił kropkę w zakończeniu znajdującym się w napisanym przez ojca rozdziale. Nikt już nie mógł Carvenowi złota odebrać. Poczuł, jak ciężki płaszcz niepewności zsunął mu się z ramion, pozwalając dumnie się wyprostować i swobodnie zaczerpnąć tchu bez miażdżącego pierś ciężaru.
— Czekają na nas, panie.
Chłopczyk zabrał Księgę Przysiąg i wprowadził Verhmara do świątyni. W przestronnej sali również brakowało wyposażenia. Jedynie pośrodku ustawiono kamienną bryłę, przykrytą purpurowym obrusem z wyhaftowaną białą nicią niezapominajką. Podobizny Raqaela z naściennych fresków spozierały na podekscytowanego Carvena, zmierzającego niemalże w podskokach w stronę oczekujących osób. Blask świec, umocowanych w żyrandolach zwisających na długich łańcuchach z sieciowego sklepienia, barwił wnętrze budowli pomarańczowożółtymi kolorami, światłem i cieniem tworząc wymyślne obrazy na posadzce.
Na odgłos zbliżających się kroków Rauela uniosła wzrok. Poskręcane kosmyki wymknęły się jej z upięcia, stojąc niczym rogoża rosnące nad brzegiem rzeki na głowie. Jednak mimo podniszczonej fryzury wciąż wyglądała świeżo i schludnie w przeciwieństwie do Carvena, który czuł się, jakby przeżuł go przeklęty yaossar z przeklętego bestiariusz Aryllera z Anghek. Nawet uśmiech kobiety był niepokojąco idealny, szeroki, odsłaniający równe, białe zęby, ale Carvenowi wcale się nie podobał. Nie pasował do cichej, nieśmiałej Raueli... A ona nie pasowała do niego.
— Gdzie Ishard? — spytał cicho, gdy zatrzymał się przy kamiennym bloku u boku Raueli. — Nie zamierzam zmarnować sobie z tobą życia, jeśli nie otrzymam za to całego majątku.
Rauela jedynie potrząsnęła głową, choć rozjaśnione gniewem zielone tęczówki mówiły znacznie więcej niż zaciśnięte usta. Nie odezwała się jednak. Niecierpliwie odwracała bransoletę na nadgarstku, błądząc wzrokiem po otoczeniu, jakby obawiała się nadejścia kogoś niepożądanego.
— Co się stało?
Ale i tym razem kobieta nie odpowiedziała. Carven również począł nerwowo się rozglądać, zaniepokojony poddenerwowaniem Raueli, lecz niczego podejrzanego nie zauważył. Byli w świątyni sami.
A może on po prostu czegoś nie dostrzegał?
Od otrzymania listu od Anvassiera wszyscy w rezydencji w Edreshu dziwnie się zachowywali. Kieran praktycznie się nie uśmiechał, nieustannie zdawał się rozdrażniony i przygnębiony oraz wciąż gdzieś znikał na całe dnie. Rauela z wysoko zadartą głową dumnie panoszyła się po posiadłości niczym księżniczka odliczająca czas do swojej koronacji. Gibrill przestał się odzywać i prawie nie opuszczał Czarnej Owcy. Nawet Liriam markotnie siedział zamknięty w pokoju! I choć nie tak dawno Carvenowi odpowiadał panujący spokój, teraz ciszę zaczął poczytywać jako wymierzoną w niego groźbę.
CZYTASZ
Traitor's Oath
FantasyRodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do siebie zbliżyć. Kiedy lord Teamis umiera, najmłodszy Carven jest gotów na wszystko, by odziedziczyć jego majątek wbrew mającym go za nikczemnik...
27. Ostatnia część przedstawienia
Zacznij od początku