Co do Adeli... Nie można powiedzieć, by trzymała się na uboczu, ale też nie podporządkowywała się tak łatwo jak Denise. Co prawda sama Adela nigdy nie uczestniczyła we wbijaniu szpil, wymyślaniu plotek i innych wymyślnych złośliwościach, ale Sina doskonale czuła bijącą od niej wrogość. Głębszą i poważniejszą, niż od reszty.
Któregoś dnia, gdy wieczorem znów starła się ze współlokatorkami i po obu stronach padły niewybredne określenia pod adresem siebie nawzajem, a także matek, sióstr i innych członków rodziny przeciwniczek, zasypiała z przekonaniem, że obudzi się z karaluchami — albo inną, równie miłą niespodzianką — w łóżku.
Śnił jej się Szkiełka.
Nóż leżał jej w dłoni raczej jak porządny sprężynowiec, niż zwykłe narzędzie kuchenne. Przejechał po szyi gładko, rozplatając ją od ucha do ucha. Krew trysnęła na biurko i podłogę, zabrudziła jej ręce i ubranie. Była czerwieńsza, niż zapamiętała. Gorąca i lepka.
Jej dotyk na dłoniach sprawił, że i jej krew popłynęła szybciej, szumiąc w uszach, podczas gdy serce waliło jak szalone. Sen, który przedtem płynął leniwie, jakby w zwolnionym tempie, nagle przyśpieszył. Ciało uderzyło o podłogę, a ona wiedziała, że jest w niebezpieczeństwie, że musi uciekać.
Spodziewała się obudzić zlana potem, może nawet z krzykiem. Nic takie go się nie wydarzyło. Czuła się co prawda nienaturalnie rozbudzona, a gardło miała boleśnie zaschnięte, ale na tym kończyły się nieprzyjemności. Nie czuła kołatania serca, nie była przestraszona. Nikogo też nie obudziła.
Wciąż intensywnie pamiętając swój sen ze zdziwieniem przyjęła, że nie był on wcale koszmarem. Był przeciwnością koszmaru.
Sama nie wiedziała, w jakim calu wymknęła się z sypialni. Po prostu, niewiele myśląc, zgarnęła buty i kurtkę, ale nie dbała o przebranie się w coś innego, niż koszula nocna, i cichutko wyszła na korytarz. Pierwsze pare kroków przeszła boso, nie chcąc narobić hałasu, ale czując ciągnący od podłogi, przenikliwy chłód, nie wytrzymała długo, nim wsunęła na stopy buty, żałując równocześnie, że nie pomyślała o skarpetkach.
Było na tyle późno, że wszystkie światła zdążyły się wypalić, ale nie na tyle, by nadchodził świt. Sina szła przez korytarze na pamięć, w zupełnych ciemnościach nie widząc własnej ręki wyciągniętej przed twarzą. Gdy jednak dotarła do bocznego wyjścia z zamku i odetchnęła głęboko rześkim, nocnym powietrzem, księżyc — jakby dla dotrzymania jej towarzystwa — wyjrzał zza chmur, oświetlając dziedziniec.
Lato dobiegało końca i noc była na prawdę chłodna. Zadrżała, rozwijając kurtkę.
Nie włożyła jej, nagle ogarnięta wrażeniem, że coś jest nie w porządku. Zrozumiała, to nie jej kurtka, ale ta, którą ubrudziła krwią podczas treningu i zadeklarowała się wyprać. Zrobiła to jeszcze tego samego dnia, ponad tydzień temu, i od tamtego czasu kurtka leżała w jej pokoju, czekając... No właśnie, na co?
Nie mogła powiedzieć, by o niej zapomniała. Myślała o Ackermannie zbyt często, by tak łatwo zapomnieć o czymkolwiek związanym z nim. Być może właśnie przez to nie potrafiła jej oddać? Nie chodziło o to, by chciała zatrzymać kurtkę, jak jakaś wariatka. Po prostu zwykła czynność, zjawienie się w jego gabinecie i oddanie własności urastała w jej głowie do rangi wielkiego wydarzenia. Ekscytującego i trochę nieprzyzwoitego.
Zrobię to teraz. Pójdę tam i oddam mu ją — postanowiła.
Zjawienie się w jego sypialni w środku nocy, w samej koszuli nocnej nie tyle wydawało się nieprzyzwoite, co z całą pewnością takie było. Ale teraz ta myśl bardziej podniecała ją, niż przerażała.
CZYTASZ
Nie jesteśmy wybrańcami [SnK Levi x Oc]
FanfictionNiektórzy rodzą się, by dokonywać wielkich czynów. Od zawsze mają w sobie "to coś", jakby bogowie zaprojektowali ich do zmieniania świata. Piękne twarze, sprawne ciała, wbudowany na dobre kodeks moralny. No i oczywiście odpowiednie urodzenie. Bo prz...
Rozdział 6 - Tramwaj zwany pożądaniem
Zacznij od początku