W pokoju roznosił się dźwięk nerwowego stukania o obudowę laptopa ustawionego na kanapie. Z brodą opartą na kolanach siedziała przed nim właścicielka, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w jeden punkt na jasnym ekranie. Nim zastygła, planowała zrobić coś pilnego, lecz jak dmuchawce na wietrze, plan rozleciał się wraz z jej skupieniem. Obserwujący wszystko czarny kot przewrócił oczami. Od niemal tygodnia wszystko stało na głowie; jego opiekunka zachowywała się dziwnie, a w mieszkaniu unosił się zapach wstrętnego wilkołaka...
- Pierdolę. - Brunetka zatrzasnęła pokrywę mocniej niż powinna, a gdy gwałtownie wstała, na jej twarzy malował się zacięty wyraz.
Już po kilku minutach, ubrana w legginsy, luźną koszulkę i sportowe buty, biegła alejką między blokami. Musiała coś zrobić, cokolwiek. Zbyt dużo myśli kłębiło się w jej głowie, zbyt dużo emocji kotłowało się w jej duszy, zbyt dużo stresu zżerało ją od środka. Nie potrafiła nic zdziałać, na niczym się skupić, chociaż tak bardzo starała się nie myśleć. Od pamiętnego popołudnia w ciasnej kuchni cały czas wynajdowała sobie milion niepotrzebnych zadań, byleby się czymś zająć. Dłużej już tak nie mogła.
Biegła. Biegła wkładając w to całą energię, całą złość na świat, jego niesprawiedliwość i własną głupotę, całe rozżalenie i bezsilność.
Informacje otrzymane od Scotta przelały czarę goryczy. Czuła, że jeżeli tego z siebie nie wyrzuci, to pęknie i rozpadnie się na milion małych kawałków. Nie tak to wszystko miało wyglądać. Pojawiła się w tym mieście w geście desperacji, ale liczyła na chociaż odrobinę wytchnienia, na chwilę spokoju, na szansę, moment, w którym nie będzie musiała zerkać ciągle przez ramię, pilnować każdego swojego kroku, w którym będzie mogła po prostu żyć, tak jak tego zapragnie. Lecz jak zawsze przeliczyła się. Złośliwy los nigdy nie pozwalał jej odetchnąć, ale nawet ona nie przypuszczała, że naśle na nią tabun zabójców na zlecenie. A teraz stali przed jeszcze gorszą wizją... Tylko, czy naprawdę mogło być jeszcze gorzej?
Otruto ją, potrącono, odebrano moc i próbowano udusić, a to wszystko za sprawą jednego człowieka. Co się wydarzy teraz, kiedy Pula Śmierci stała się ogólnodostępna? Jak ma jeszcze to znieść? Nie potrafiła być jeszcze bardziej czujna. Kończyły jej się pomysły jak jeszcze bardziej może się zabezpieczyć i była wyczerpana ciągłym odprawianiem rytuałów, zwłaszcza tych, które miały zlokalizować Dobroczyńcę i nic zupełnie nie dawały. Jedynym ich skutkiem była narastająca frustracja, pogłębiająca się anemia i sińce pod oczami, które coraz trudniej było zamaskować... Dobrze chociaż, że odkąd Alan załatwił jej odpowiednią krew, zaklęcia maskujące wystarczyło rzucać raz w miesiącu, podczas pełni. Aczkolwiek teraz i to mogło stać się problematyczne, odkąd... Derek poznał prawdę...
Biegła. Nie przejmowała się potem spływającym po czole, które coraz częściej musiała ocierać równie spoconą ręką, ani lepiącą się do mokrego ciała koszulką, dźganiem w lewym boku utrudniającym oddychanie, czy głośnym protestem mięśni odmawiających dalszej pracy. Przyspieszyła.
Tak jakby miało to sprawić, że wydostanie się z tego potrzasku, pułapki bez wyjścia, w którą sama się zapędziła. Zniszczyła zupełnie świeżą relację, cenną, bo tak zwyczajną. Co teraz? Będą nieznajomymi? Będzie oczekiwał czegoś więcej? Czegoś na co ona nie była gotowa? Nie teraz. Może nawet nigdy. Czy może będą udawać, że nic się nie stało? Czy w ogóle mogą udawać, że nic się nie stało? Jedyne czego była pewna, to własna głupota. Niczego nie nauczyły ją tak namiętnie oglądane seriale, przy których jej wyobraźnia mogła szaleć i marzyć, jak to jest móc pozwolić sobie na takie emocje, jakie przeżywają bohaterowie? Nie miesza się przyjaźni z seksem! To nigdy nie działa. Wszyscy to wiedzą! Co za błąd nowicjusza!
Wszystko było takie pogmatwane. Miała dosyć a jedyna osoba, do której byłaby skłonna zadzwonić i się wyżalić pewnie nawet by nie odebrała. Nie po tym co zrobiła. Co jej odbiło? Zachować się tak bezmyślnie... Ech... Prawda była tak, że od dawna miała dosyć. Za bardzo musiała się pilnować, a przy Dereku... przy Dereku było inaczej. Tak jakby pierwszy raz, odkąd tylko sięgała pamięcią, mogła wziąć pełen oddech, jakby nie musiała zawsze mieć oczu szeroko otwartych, tak jakby mogła trochę odpuścić, bo on zabezpieczał jej tyły. Póki wszystkiego nie zniszczyła. Co jeżeli teraz będzie chciał czegoś więcej? Nie potrafiła, nie mogła, nie była na to gotowa. Wymagałoby to otworzenia się, zaufania na takiej stopie, na której nie była pewna, czy kiedykolwiek uda jej się z kimś stworzyć. Nie po tym wszystkim co... Nie, o tym nie będzie myśleć. NIE MOŻE o tym myśleć.
Biegła, chociaż nie miała już siły. Jednak to wydawało się jedynym sensownym rozwiązaniem. Gdy ciało zaczęło wysyłać alarmujące sygnały do mózgu, obrazy wspomnień i nawracające lęki wreszcie musiały ustąpić. Czuła jak wyrzuca z siebie wszelkie troski, jak supeł, który utrudniał oddychanie rozluźnia się.
A co jeżeli jest wręcz przeciwnie, co jeżeli dla Dereka w ogóle nie miało to znaczenia? Jeżeli tylko miał taką zachciankę, albo gorzej, to był jego jedyny cel i teraz spokojnie wróci do swojego życia, nie poświęcając jej nawet jednej myśli? On nie był tego typu człowiekiem, prawda? Nie widzieli się wprawdzie od czasu owego zdarzenia, ale mogło to nie wynikać z jego winy. Nawet jeżeli kontynuował ich mała tradycję, to i tak nie miał szansy jej spotkać. Równie mocno jak nienawidziła wstawania wcześnie rano, tak chciała uniknąć konfrontacji. Żeby to osiągnąć, była w stanie nawet budzić się i wychodzić pół godziny przed czasem. Była tchórzem... ale nie wiedziała, co ma mu powiedzieć. Że tak to już z nią jest? Że zawsze wszystko psuje? Że nie wie, jak powinna wyglądać zdrowa relacja? Że gdzie się nie obróci czekają na nią problemy i jeżeli za bardzo się zbliżą to i jego mogą pochłonąć? Że lepiej trzymać się od niej z daleka, bo jest jak magnes, który przyciąga zło...
Biegła aż zabrakło jej tchu. Wreszcie nie myślała o tym wszystkim, skupiona tylko i wyłącznie na kolejnych punktach, do których chciała dobiec. Jeszcze tylko do tego drzewa, jeszcze tylko do tej ławki. Jeszcze tylko do tego zakrętu. Biegła, aż nie była w stanie postawić kolejnego kroku. Stanęła na chwiejących się nogach. Próbując złapać oddech, pochyliła się opierając dłonie na kolanach i przez jedną cudowną chwilę, nie czuła absolutnie nic prócz ognia w płucach.
Gdy przestała wreszcie rzęzić i ustał szalony tętent krwi szumiącej w uszach, uświadomiła sobie, że dotarła znacznie dalej niż się spodziewała i niż zamierzała. Zdecydowanie nie planowała o tej porze znaleźć się tak blisko liceum, a na pewno nie w dzień corocznego ogniska drużyny lacrosse. Ostatnie o czym marzyła, to spotkanie z podchmielonymi uczniami... A sądząc po docierających do niej dzikich dźwiękach, impreza zdążyła się porządnie rozkręcić.
Ruszając w drogę powrotną, mignęła jej grupka rozchichotanych nastolatków. Wyglądali na tak szczęśliwych i beztroskich. Uśmiechnęła się gorzko, w głębi duszy zazdroszcząc im tego. Sama bardzo szybko została pozbawiona niczym nie zmąconej radości, nie była nawet pewna, czy pamiętała jak to jest. Właściwie odkąd zmarła jej ciotka, nie miała okazji zaznać tego uczucia. Ale przeszłości nie dało się zmienić, nauczyła się, że nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. I właśnie w tym momencie znów uderzyło ją, że jest świadkiem rozsypywania się życia kolejnych dzieci, brutalnie obdzieranych ze swojej młodości. Zastanawiała, czy mimo niebezpieczeństwa i strachu, o którym była pewna, że im towarzyszył, pojawili się na szkolnej zabawie, czy próbują żyć i łapać chwilę, czy jeszcze to potrafią... Sama nie była pewna, czy jeszcze potrafi... Lata ucieczki nauczyły ją ciągłego oglądania się przez ramię, wiecznej czujności i rygoru. Nawet teraz, kiedy on względnie jej nie zagrażał i tak nie pozwalała sobie na rozluźnienie. Za każdy jego przejaw obwiniała się i karciła. Przecież powinna być ostrożniejsza, powinna bardziej zwracać uwagę na szerszy obraz. Nie stać ją było na popełnianie jakichkolwiek błędów, nie miała takiego pola manewru jak inni...
- Ma'am, wszystko w porządku? - niski głos wybudził ją z zamyślenia, nieomal powodując zawał serca.
"To tyle jeśli chodzi o bycie ostrożniejszą..." - pomyślała niespokojnie rozglądając się po okolicy. Zupełnie się nie zorientowawszy minęła policyjny samochód i stojącego przed nim oficera.
- Przepraszam, nie chciałem Pani przestraszyć. Zastępca Brooks - Wskazał na mundur i przypiętą do niego odznakę. - Czy coś się stało?
- Nie, nie. - Potrząsnęła głową. - To tylko... ciężki tydzień... - wyjaśniła z niemrawym uśmiechem, a uświadomiwszy sobie, że do oczu niepostrzeżenie napłynęły jej łzy, dodała - może bardziej rok. - "A swoją drogą, to oczywiście spotykam gliniarzy jak mam kryzys, ale jak byli potrzebni, bo ktoś próbował mnie zabić, to żaden się nie napatoczył...", pomyślała cierpko. Jednak coś drgnęło w niej z rozczulenia nad urokiem niewielkich miasteczek, gdzie zatroskany stróż prawa pyta ją, w zasadzie, o samopoczucie.
- W pełni rozumiem. Może możemy... mogę jakoś pomóc?
- Nie. - W tym co ją męczyło nikt nie mógł jej pomóc. - Ale bardzo dziękuję.
- To może chociaż Panią podwieziemy do domu?
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie. Poza tym nie chcę marnować panów czasu. - próbowała się wymigać i jakkolwiek było to ujmujące, zgoda oznaczałaby słabość.
- To żaden problem. Właśnie skończyliśmy zmianę, najwyżej pojedziemy na posterunek trochę dokoła. - rzucił zawadiacko i puścił do niej oko.
- To naprawdę miłe, ale nie ma takiej potrzeby. Dotrę sama.
- Ale po co się męczyć? To naprawdę żaden problem, a lepiej będę się czuł wiedząc, że dotarłaś bezpiecznie do domu i spełniłem swój obowiązek jako stróż prawa. - W szerokim, dumnym uśmiechu błysnęły wyszczerzone zęby.
- No jeżeli miałbyś przez to nie przespać nocy... - Zawahała się przez chwilę. Docierało do niej jak bardzo jest wykończona i przeraziła ją perspektywa długiego spaceru do domu. Poza tym, tego młodszego policjanta na pewno widziała wśród ludzi szeryfa przynajmniej przy dwóch okazjach, a twarz drugiego też nie była jej obca. Przytrzymywane przez mężczyznę otwarte drzwi ukazywały zachęcające, wygodne tylne siedzenie. - Okej, ten jeden raz. - zdecydowała i wsiadła dziękując za szarmancki gest.
- Powinienem gdzieś tutaj mieć... - mamrotał pochylając się i grzebiąc pod siedzeniem. - Jest. - Zademonstrował butelkę. - Może wody? Wyglądasz jakby przydało Ci się porządne nawodnienie. - Mimo braku przekonania ze strony dziewczyny, wręczył jej z poświęceniem wydobyty przedmiot. - Jestem Aaron, a to jest Michel. - Machnął w stronę partnera siedzącego za kółkiem, który zerkając na nią w lusterku, nieznacznie uniósł rondo kapelusza. - Nie przejmuj się jego szorstkim usposobieniem, jest nie w sosie, bo nie dostał podwyżki, na którą liczył.
- Współczuję. - powiedziała mocując się z nakrętką, a następnie upiła kilka solidnych łyków. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była spragniona.
W samochodzie zapanowała cisza. Patrząc na szybko przemijające budynki za oknem, Liz na nowo pogrążyła się w ponurych rozmyślaniach.
- Praca czy facet? - Kobieta spojrzała na policjanta nierozumiejącym wzrokiem. - Co wprowadziło Cię w taki zły humor?
- Praca, facet... - "Zabójcy czający się na każdym rogu", dopowiedziała w myślach.
- Czyli masz kogoś? - wyrwało się mężczyźnie, który zmieszał się natychmiast - Przepraszam, nie powinienem pytać, to zupełnie nieprofesjonalne.
- Nic się nie stało. - Zapatrzyła się na moment na parę przechodzącą przez jezdnię. Za sprawą wyobraźni rysy ich twarzy, niczym w marzeniu sennym, zaczęły przybierać zupełnie inne, bardzo znajome kształty. Potrząsnęła głową odganiając ten obraz i napotykając w lusterku wstecznym wzrok policjanta, odparła bardzo zdecydowanie. - Nie, definitywnie nie mam. - Gdy własny głos dobiegł jej uszu, uznała, że nie był wcale tak zdecydowany jakby chciała.
- Zgaduję, że praca w szkole to nie przelewki - Samochód minął kilka kolejnych przecznic, zanim mężczyzna ponownie się odezwał, taktownie zmieniając temat.
- Phi, mało powiedziane.
- I jeszcze te ataki, to musiało wstrząsnąć niesamowicie dzieciakami.
- Mhm... - potaknęła walcząc z coraz bardziej ogarniającą ją sennością.
- Nie martw się. Szeryf kazał nam dodatkowo patrolować ten teren, więc możesz czuć się bezpiecznie.
- Bezpiecznie...? - powtórzyła cicho. Słowo dziwnie smakowało na jej języku, obco i odrobinę podstępnie. "Czy ja w ogóle znam to uczucie?"
- Tak. Bezpiecznie. Każdy człowiek w Beacon Hills może czuć się bezpiecznie.
Oparła głowę o szybę, pozwalając zmęczonemu umysłowi podążać własna ścieżką i analizować ciekawy dobór słów. Zupełnie nie wiedziała też, co miałaby odpowiedzieć na to zapewnienie. Niczego nie ujmując lokalnej policji, ale... po prostu nie byliby w stanie jej uchronić. Nie potrafiła wymyślić nic, co nie byłoby jawnym kłamstwem, więc ostatecznie poprzestała na niemrawym uśmiechu.
- Wierz mi, robimy co w naszej mocy. - stanowczość tego zapewnienia wybrzmiała w cichym wnętrzu samochodu i sprawiła, że na ciele Liz pojawiły się ciarki. Policjant umilkł, a na jego twarzy zastygła zaciętość i upór.
Pomyślała, że zademonstrowany brak wiary trochę go uraził, ale naprawdę nie miała teraz siły na kurtuazyjne pogawędki i tworzenie uprzejmych, fikcyjnych zapewnień, że czuje się bezpiecznie. Właściwie to nie spodziewała się takiego zmęczenia. Musiała walczyć z piaskiem pod powiekami! To zamroczenie zaczynało płatać jej figle, wydawało jej się, że drugi raz mijają park, a przecież to nie było możliwe...
Z wysiłkiem zamrugała i spróbowała się skupić na tym co widzi za oknem, ale obraz rozmazywał się. Wpadała już w objęcia Morfeusza, gdy w jej głowie uformowało się przekonanie, że jadą w złą stronę...
- Pierwszy cel przechwycony. - zdążyła usłyszeć zanim straciła całkowicie kontakt z rzeczywistością.
----------------------
Mała, anemiczna biurowa lampka i jasny monitor były jedynymi źródłami światła w niewielkim pomieszczeniu. Większość jego wystroju ginęła w mroku. Nie sposób było dostrzec co znajduje się na półkach, ale cokolwiek to było, teraz nie miało znaczenia, nie dla zgarbionej postaci siedzącej przy biurku. Skupiona na ekranie zachłannie pożerała wzrokiem co chwilę pojawiające się wiadomości. Wyblakłe gałki oczne poruszały się na prawo i lewo uważnie śledząc tekst, a usta, w przerwach między zaciągnięciami papierosem, rozciągały się w obłąkańczym uśmiechu.
Udostępnienie Puli Śmierci całemu Beacon Hills, a zwłaszcza doskonały pomysł zhakowania prywatnych drukarek, wywołało spore zamieszanie. Oczywiście większość społeczeństwa uznała to za zwykły wirus, ale byli też tacy, którzy podejrzewali więcej, którzy chcieli zrozumieć. I to właśnie oni mieli pomóc w strąceniu pozostałych pionków z szachownicy. Tak bardzo nie mogła się doczekać wyeliminowania wszystkich celów, że zapomniała nawet o wciąż zbyt małej puli pieniędzy, którymi zamierzała opłacić wykonawców... Nie zaprzątała sobie teraz tym głowy. Obserwowała jak potencjalni mordercy, choć może sami jeszcze tego nie świadomi, z zapałem przekopują zasoby Internetu, jak stopniowo docierają do prawdy. Jak z chciwości i desperacji kiełkuje w nich postanowienie, które małymi krokami przerodzi się w plan. Tak jak w przypadku tych policjantów, którzy już wzięli sprawy w swoje ręce. "Wyplenić te wynaturzenia z Beacon.", tylko to się liczyło. Wszystko inne stopniowo przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Wszyscy wiedzą jakimi jesteście potworami. - wymamrotała do siebie wypuszczając gęsty obłok dymu. "Wystarczyła tylko mała zachęta w postaci obietnicy..."
Może, gdy to wszystko się skończy, gdy wreszcie oczyści Beacon Hills z tych bestii, odnajdzie wreszcie spokój. Może wreszcie będzie mogła zasnąć.
----------------------
Ciemność. Zimno.
Trzask. Jakiś szmer. Pękniecie.
W powietrzu roznosił się, i nieproszenie wypełniał nozdrza, drażniący, ale znajomy zapach, zapalający ostrzegawczą lampkę.
Trzaśnięcie. Szelest.
Uczucie zdętwienia przeszywało całe jej ciało, bolały ją wszystkie członki i kark, a głowa nieznośnie pulsowała. W ustach panowała susza jak na Saharze. Bardzo chciała się poruszyć, ale nie mogła. Coś szorstkiego i nieprzyjemnego, skutecznie przytrzymywało jej ręce i drapało skórę. Na próżno starała się rozkleić ciężkie powieki.
- ...cholera... chyba zostawiłem zapalniczkę w samochodzie... - Dobiegł ją przytłumiony dźwięk słów, których sens był dla niej niezrozumiały.
Kolejny trzask.
- Może i lepiej... Haigh powiedział, że mamy to zrobić szybko... na pewno istnieje jakiś lepszy sposób. - Z trudem otworzyła oczy, ale rozmazany obraz nie pomógł jej zorientować się w sytuacji. Dziwnie otępiała nie miała sił by walczyć z sennością.
- Haigh powiedział także, żeby zrobić to skutecznie. Ogień wydaje się idealnym rozwiązaniem.
Chrzęst gniecionych liści i łamanych gałązek na leśnej dróżce oddalił od niej niewyraźną rozmowę. Zapanowała cisza. Kobieta zapadła w letarg.
- Przestań! - Krzyk przebił się do jej świadomości i sprawił, że zmusiła się do otwarcia oczu. - Zależy Ci na tej forsie czy nie? Zawsze mogę zrobić to sam, więcej dla mnie... - W słabym świetle latarki i półksiężyca dostrzegła sylwetki dwojga policjantów.
- Nie. - rozległa się stanowcza odpowiedź - Zrobię to, z resztą i tak będzie nieprzytomna, nie?
- Hmmm. - Mundurowy podszedł świecąc jej latarką prosto w twarz. - Nie byłbym tego taki pewien. Wygląda na to, że nasza śpiąca królewna już się obudziła...
Zmrużyła powieki próbując uchronić się przed rażącym blaskiem. Ten głos coś jej mówił, ale nie potrafiła przyporządkować go do żadnego imienia. Skąd go kojarzyła? Ciężka, zamulona głowa uniemożliwiała myślenie i znalezienie brakującego elementu, który zatkałby ziejącą dziurę w jej pamięci.
- Czy nie powinniśmy...? - Dotarł do niej niepewny głos mężczyzny trzymającego się od niej na dystans. Nie miała szansy dowiedzieć się, czego nie powinni zrobić, ponieważ oślepiający ją człowiek nie pozwolił mu dokończyć.
- Daj spokój. Jest tak nawalona benzodiazepinami, że pewnie nawet nie rozumie co się dzieje. - Na potwierdzenie swoich słów przysunął się jeszcze bliżej niej i przyjrzał się jej dokładnie, wciąż świecąc latarką w jej oczy.
- Nic nie zrobisz, prawda? Nie jesteś w stanie. Jesteś niczym pistolet bez amunicji. - powiedział z pogardą.
Instynktownie chciała mu odwarknąć. Wiedziała, że ją obraża, tylko nie całkiem wiedziała dlaczego, ale to nie miało znaczenia. I chociaż czuła, że powinna go przekląć, z jej ust wydobył się tylko niewyraźny bełkot. Mężczyzna prychnął lekceważąco i postąpił krok do tyłu.
- Nie marnujmy więcej czasu. - Odzyskana na chwilę świadomość zaczęła jej uciekać w takt rytmicznego chrzęstu liści.
Chluśnięcie. Paniczny wdech.
Gwałtownie otworzyła oczy krztusząc się oleistą cieczą spływającą po jej włosach i twarzy. Szarpnęła się, jednak więzy nadal uniemożliwiały jej jakikolwiek ruch.
- Dlaczego...? - wychrypiała. Nagła pobudka spowodowała powrót zmysłów. W pełni zrozumiała w jakim niebezpieczeństwie się znajduje. Ktoś ją porwał i odurzył, a jego plany zapewne miały dalszy ciąg, wszystko dzięki "wspaniałej" liście puszczonej w świat.
- Dlaczego? - rozbrzmiał pusty śmiech policjanta, którego potrafiła już dopasować do etykietki "Aaron". - A jak myślisz? Dla pieniędzy, oczywiście. Wiesz, ile rocznie zarabia policjant? Na pewno nie 35 milionów. Martwa jesteś o wiele więcej warta niż żywa.
- Pewnie zarabia podobnie jak... - Walczyła ze skołowaciałym językiem. - nauczyciel, a jakoś nie biegam po mieście i nie zabijam Bogu ducha winnych osób. - Świszczący oddech zdradzał ile kosztowało ją mówienie, ale narastająca w niej wściekłość dodawała energii. Świeżo odzyskana trzeźwość umysłu pozwalała jej analizować docierające kolejne szczegóły. Benzyna. Więzy uniemożliwiające ruch i pal, którego nierówności wbijały się w plecy. Drewno pod stopami.
- Ale kto mówił o zabijaniu, my tylko kontynuujemy tradycję kultywowaną w naszym kraju od czasów średniowiecza... - Zalał ją strach. "O mój boże", połączyła wszystkie elementy układanki. Stos, chcieli spalić wiedźmę na stosie. - To co spotkało Twoich uczniów... tak, to mogło być morderstwo.
- Moich uczniów? - Wszystko zatrzymało się w miejscu. Nie słyszała już chlupotu rozlewanej benzyny, szumu liści na drzewach, posępnego pohukiwania sowy, ani trzasku pękających gałązek. Jeżeli wcześniej się bała, to teraz zamarła z przerażenia.
- No tak, nie miałaś okazji poznać całego naszego planu. 35 milionów to dużo, ale po podziale ta kwota jest mniej ekscytująca. Co innego, gdy się wykreśli kilka nazwisk z listy...
Szarpnęła się z całej siły nie zważając na ból nadgarstków obdzieranych ze skóry przez szorstką linę. Musiała się uwolnić. Musiała ich powstrzymać. Przecież obiecała sobie, że nie pozwoli nikogo skrzywdzić.
- Nie szarp się, nie ma po co. Już za późno, wszyscy Twoi nadnaturalni znajomi właśnie giną w niewyobrażalnych męczarniach. - Brooks oświadczył beznamiętnie i postanawiając nie przedłużać bardziej, wziął ostatni kanister i dołączył do swojego wspólnika w obfitym podlewaniu stosu.
Tymczasem Liz desperacko próbowała się uwolnić, próbując poluzować więzy. "To nie może być prawda. Nie. Nie. Nie zgadzam się.", nie miało już znaczenia co chcieli jej zrobić. Strach wyparował pozostawiając po sobie jedynie pragnienie wydostania się. Tylko jak miała to zrobić? Środki odurzające, których działanie wciąż odczuwała, sprawiły, że nie kontrolowała mocy, nie mogła skupić się na tyle, by rzucić odpowiednie, proste zaklęcie.
Czas jej się kończył. Z nadgarstków skapywały niewielkie, szkarłatne krople.
W złowrogiej ciszy, w głębi lasu rozbrzmiał polichroniczny dzwonek w kieszeni funkcjonariusza Michela Knoxa. Urwał się ledwie po kilku dźwiękach, nie zdążywszy odegrać całej melodii, z której pobrania Knox był kiedyś bardzo dumny. Drugi z policjantów odrzucił pojemnik z resztką łatwopalnej cieczy i machnął ręką na kolegę, dając mu znać, że nie ma się przejmować. W dziczy, w której się znajdowali i tak cudem było, że udało się zdobyć jakikolwiek, nawet chwilowy, zasięg.
- To zapewne Smith. Dzwoni, by pochwalić się, że on już skończył. Czas na Ciebie, księżniczko.
Kliknęła zapalniczka i błysnął jasny płomień. W jego świetle twarz młodszego policjanta wyglądała upiornie. Podkreślił surowe rysy twarzy, wcześniej ukryte pod niewinnym uśmiechem. Oczy zionęły pustką, policzki zapadły się w cieniu, a twarda szczęka zdawała się być jeszcze bardziej ostra. Odbity blask igrał na skupionym obliczu. Tak wyglądał człowiek, który z chciwości zatracił swoje człowieczeństwo. Stróż prawa, który zmienił się w przestępcę. Ideał sięgnął bruku. Stawał się mordercą.
----------------------
W małej chatce, pod otoczonym mgłą szczytem góry Snowdon, starsza banshee upuściła kubek z herbatą. Nieprzyjemny dreszcz zmroził jej ciało, a w gardle zebrał się krzyk.