Rozdział piąty
Anglia
9 stycznia 1887 r.
-Mogłabyś się tak nie przepychać? -Rose paraliżuje wzrokiem jakąś Hiszpankę. Stoi za nią w kolejce do zejścia z pokładu. - Głucha jesteś?
-Rose- staram się jakoś wpłynąć na siostrę.
-Mógłby pan coś powiedzieć tej szanownej paniusi?- Hiszpanka zaczepia Lucasa.
- Drogie panie- Lucas zaczyna gestykulować rękami- Bo zaraz nas wszystkich aresztują.- kiwa głową w stronę lokalnych władz stojących nieopodal nas.
Te kilka dni na pokładzie minęło nam dość szybko. Przeżyliśmy sztorm, kilka omdleń, potańcówek, fochów Rose i o dziwo nikt nie skoczył za burtę. Nikt też się nikomu oficjalnie nie oświadczył. Chociaż podejrzewam, że mogłoby być to dobre wspomnienie, ,,oświadczyny na kanale La Manche''
Port Hamble Marina przywitał nas lekkim deszczem, ale jakby też innym powietrzem.
-Serio ludzie chcą tu żyć?- Siostra kręci nosem na widok błotnej ścieżki.
-Nie jest tak źle- Lucas wyrywa mi z ręki moją walizkę, mianuje się na dźwigacza naszych tobołków.
- No to gdzie teraz?- Rose rozgląda się po okolicy, jej jasnoróżowa spódnica powiewa na wietrze.
- Pod bibliotekę uniwersytecką, gdzieś tam po drodze powinien być mały motel. -Patrzę uważnie na kartkę z adresem od pani Chalamet i pogniecioną, porwaną w kilku miejscach mapę.
-Motel?- Rose poprawia blade rękawiczki.
-Chyba, że chcesz spać na ulicy- wymijam ją i zabieram swoją walizkę od Lucasa. Wolę mieć swoje rzeczy przy sobie.
-To daleko?- Pyta blondyn uśmiechając się do młodych dziewczyn spacerujących dumnie po ulicach.
- Nie, pojedziemy koleją miejską. Według mapy gdzieś zaraz powinno być zejście do podziemi.- Nie wynurzam nosa z mapy, przez pewnie taranuje sprawny ruch na chodnikach.
- Wszystko przemyślałaś- stajemy w tłumie Anglików i wypatrujemy transportu.
-Musiałam- składam mapę tak by nie zniszczyć jej bardziej niż już jest.
-Czuję się niepotrzebny- Lucas wydycha powietrze z rezygnacją.
-Czyżby kogoś ego bolało?- śmieję się.
- Nie o to chodzi- wsiadamy do środka i szukamy wolnego przedziału.
-A o co?
-Przy tobie trudno się poczuć jak mężczyzna- siada naprzeciw mnie i zakłada nogę na nogę.
- To komplement?- śmieję się i wypatruję w tłumie blond loków siostry. Wchodzi do środka przepuszczana przez grupę młodych chłopaków. Czuje się chyba oczarowana, że tak działa na ,, zagranicznych'' kawalerów.
- Jednak nie jest tu tak źle- dosiada się rozpromieniona.
-Tylko nie zapomnij po co tu jesteśmy, po twojego n a r z e c z o n e g o - cedzę ostatnie słowo by do niej dotarło.
-To czy nim jeszcze jest to się okaże- grozi palcem- kto normalny kazałby kobiecie jechać za mężczyzną taki kawał drogi? Brak szacunku.- spoglądamy na siebie z Lucasem wymownie.
Czasem mam wrażenie, że ta dwójka by do siebie pasowała. Oboje są poważni, kierują się sztywnymi zasadami dla swoich płci. Lucas pragnie być jak wybawca, książę na białym koniu, ktoś komu można ufać i głaskać go po głowie. Rose potrzebuje kogoś kto będzie ją nosił na rękach, podziwiał jak ołtarz, mówił piękne słówka i traktował jak cały świat, albo i wszechświat. Nawet pod kwestią wyglądu do siebie pasują, można by pomyśleć, że są nawet rodzeństwem, a ja to tylko na doczepkę w tym pięknym obrazie.
Wysiadamy pod biblioteką. Pada deszcz i nie ma praktycznie żywej duszy na horyzoncie.
-Idźcie do tego motelu- wskazuje palcem na mapę- Ja zaraz przyjdę.
-Ale gdzie idziesz? Nie możemy się rozdzielać, nie znamy terenu!- Lucas gestykuluje znowu energicznie prawie uderzając Rose.
-Dam radę- zapewniam- rozejrzę się tylko i zaraz będę.
-Nie możesz tak sama chodzić po obcym kraju!
-Możemy już iść? Pada!- Rose lamentuje chroniąc swoje włosy płaszczem Lucasa.
Chłopak zaciska szczękę ze złości albo rezygnacji. Wie, że nie zmieni mojego zdania, pewnie nie był uczony jak postępować z upartymi kobietami. Macha w moją stronę dłonią i biegną z Rose między kałużami w stronę miejsca noclegu.
Biegnę i skaczę w kałużach jakbym miała znowu z dziesięć lat, o dziwo wcale nie czuję się tutaj obco, ani jakkolwiek nie czuję bym mogła rzucać się w oczy, być inna od tłumu. Wchodzę do biblioteki i kulejącym angielskim, którego nauczyłam się w szkolę witam się z kobietą układającą literaturę kobiecą na regały.
Przez jej dłonie przewijają się ,,Małe Kobietki'' i ,,Duma i uprzedzenie''. Jestem oczarowana jak tu przytulnie. Ciemne drewno regałów i stolików pochłania większość światła z lamp i z zewnątrz. Mogłabym tu zamieszkać, gdzieś między stronami książek albo zagiętymi krawędziami kartek.
-Pomóc panience w czymś? Poszukać jakiś tytuł?- Pyta kobieta w pięknej sukni z błyszczącym medalionem z bursztynu. Ma głęboki akcent brytyjski.
-Nie dziękuję- odpowiadam, bo przecież nie będę jej pytać o Tim'a.
Wchodzę w głąb biblioteki, rozglądam się pomiędzy regały, lustruję studentów siedzących przy stolikach. Pani Chalamet w małej karteczce z adresem dopisała, że jej syn lubi przebywać właśnie tutaj, ale szczerze w to wątpię. Nie wygląda to jak miejsce pasujące do Timotheé. Ktoś kto dorasta wśród książek mógłby mieć później jeszcze co czytać? Albo ktoś kto postanawia nie wiązać swojego życia z książkami już więcej też chciałby jeszcze je poznać? Chyba, ,że narzucają mu to na studiach.
Docieram do samego końca ogromnej biblioteki. Zapachy tam się mieszają. Trochę czuć zapach lilii albo bzu, który przyćmiewa woń starego papieru. Przy ostatnim stoliku siedzi śliczna rudowłosa dziewczyna, wygląda jakby wyszła z jednego z obrazów. Jej suknia jest błękitna, włosy ma idealnie upięte, usta rumiane, a dłonie nie dotknięte nigdy pracą albo mrozem. Przyglądam jej się chwilę, ale pilnuję się by mnie nie spostrzegła.
Siedzi tam zamyślona ,ale rozpromienia się gdy ktoś idzie w jej kierunku. To mężczyzna, w dystyngowanym, idealnie wyszytym i uprasowanym fraku. Podchodzi do niej i całuje w jej dłoń tak delikatnie i uważnie jakby miała się zaraz rozpaść, jakby była delikatnym kwiatem. Mężczyzna siada do mnie tyłem, mogę tylko po jego czekoladowych włosach stwierdzić, że musi być przystojnym młodzieńcem. Bo to chyba właśnie tak dobierają się w pary piękni ludzie? Na jego małym palcu prawej ręki widnieje sygnet, jego blask odbija się od płomienia świecy na stoliku tak mocno, że pewnie wypala wzrok. Co jakiś czas rozśmiesza dziewczynę prawie do łez. Ona śmieje się z taką gracją i wodzi go wzrokiem, że pewnie już jest utopiony w uczuciach do niej. Rozmawiają jeszcze chwile ze sobą, gdy nagle chłopak wstaje i podchodzi do niej by pomóc jej wstać. Zabiera jej malutką torebkę i staje teraz twarzą w moją stronę, widzę jego twarz i słupieję.
-Jednak mama Timotheé miała racje, lubi książki... Oj lubi- mówię sobie pod nosem wycofując się tyłem daleko od regału by mnie nie zobaczyli.
Jednak na mój niefart wpadam na małą, drewnianą drabinę, która powoduje hałas na połowę biblioteki.
Chowam się szybko we wnęce prowadzącej na zaplecze. Nie chcę by mnie zobaczyli, będę wyglądała jak szpieg, jak ktoś kogo się nikt nie spodziewa.
Próbuję uspokoić oddech opierając się o zimną, ceglaną ścianę.
-Nikogo tu nie ma- słyszę głos Timotheé z wyuczonym, wręcz idealnym akcentem.
- Może to duchy- śmieje się dziewczyna. Nawet jej głos to esencja dziewczęcości.
Wodzę za nimi wzrokiem gdy wychodzą z budynku, brunet bierze jej dłoń pod swoje ramię i kierują się w stronę uczelni.
-Jednego już mamy- uśmiecham się, bo jestem o krok od mojego zakończenia śledztwa.