Po śniadaniu wyruszyliśmy w stronę góry Monte Grappa na mój pierwszy lot. Max i Patrick również zamierzali skorzystać z dobrych warunków. Kiedy stanęłam na brzegu startowiska moim oczom ukazał się wspaniały widok na okolicę. W powietrzu było mnóstwo paralotniarzy, a ich skrzydła z dołu wyglądały jak kolorowe motyle poruszające się w leniwym tańcu na niebie. Zafascynowana patrzyłam na ten chaos, jednak był on tylko pozorny, bo każdy wiedział jak latać, żeby nie zderzyć się w powietrzu. Zaczęłam się trochę denerwować czy dam sobie radę, jednak Marco, z którym miałam lecieć, był niezwykle opanowany i spokojnie tłumaczył mi procedury. Te wszystkie linki i pikające urządzenia wydały mi się okropnie skomplikowane, ale mój pilot powiedział, że mam się nimi nie przejmować, bo za to odpowiadał on. Ja mam się cieszyć samym lotem i chłonąć atmosferę.
Czekaliśmy na swoją kolej. Okolica była kultowym miejscem dla paralotniarzy z całej Europy i dużo ludzi zjawiło się ze swoim sprzętem na startowisku. Marco rozłożył na trawie skrzydło, które z tej perspektywy wydało mi się jakieś liche. Kilka razy sprawdził jego ułożenie i linki. Podpiął mnie do uprzęży, która była połączona z jego, założył mi kask na głowę i wytłumaczył jak będzie przebiegał start. Miałam zacząć biec kiedy mi powie i szybko przebierać nogami. Wydawało się to niezbyt skomplikowane. Byłam w dobrej formie fizycznej i za radą Maxa założyłam lekkie, wysokie sznurowane obuwie. Wszystkiemu z boku przyglądał się zadowolony Max i nawet na twarzy Patricka widziałam szczery uśmiech. Pokrzepiona tym widokiem czekałam na sygnał Marca.
Nagle krzyknął wprost do mojego ucha: „teraz! Bieg, bieg, bieg!". Zaczęliśmy biec, potknęłam się i uderzyłam kolanem w ziemię, ale mimo to moje nogi zaczęły odrywać się od uklepanej trawy i już byłam w powietrzu.
- Świetnie sobie poradziłaś! – krzyknął Marco.
Nie byłam w stanie mówić, głupio się uśmiechałam, a adrenalina buzowała mi w żyłach. Byłam, nie wiem ile metrów nad ziemią, niczym nie ograniczona. Przede mną rozpościerało się błękitne niebo odcinające się wyraźnie na widnokręgu. Tu i ówdzie budowały się i rozpadały mniejsze i większe chmury kłębiaste. Zbocza gór i wzniesień mieniły się różnymi barwami brązu, zieleni i szarości. Widziałam drogi i poruszające się po nich samochody, które przywodziły na myśl narysowane wąskie szlaczki i jeżdżące po nich dziecięce autka. Natomiast domy wyglądały jak pudełka na zapałki. Pod nogami nie miałam nic, luźno wisiały, tak po prostu. Niesamowite jak perspektywa zmieniała odbiór rzeczywistości. To wszystko tam na dole wydawało mi się takie małe, a ja u góry czułam się wolna i beztroska.
- Czas na spiralę – rzucił wesoło Marco.
Jaką spiralę? Nie miałam chwili, żeby się nad tym zastanowić, bo nagle zaczęliśmy kręcić się po kole gwałtownie obniżając przy tym lot. Jakbym wkręcała korkociąg do zamkniętej butelki wina. Zapiszczałam z radości z powodu tych nowych doznań. Za sobą słyszałam śmiech pilota. Nie trwało to zbyt długo, bo Marco nie chciał, żeby z powodu dużych przeciążeń zrobiło mi się niedobrze. Mówił, że niektórym nowicjuszom zdarzało się wymiotować po wylądowaniu lub nawet w trakcie spirali. Tego chciałam uniknąć. Lataliśmy jeszcze około godziny, a samo lądowanie przebiegło bez problemów. Marco był naprawdę świetnym pilotem.
Na lądowisku czekał już na mnie Max, po wypięciu z uprzęży zbliżyłam się do niego z ogromnym uśmiechem na twarzy.
- Wiedziałem, że tak będzie – pokręcił głową, ale kąciki jego ust unosiły się ku górze.
- Dziękuję, że mnie do tego namówiłeś – popatrzyłam na niego z wdzięcznością. – Już wiem co w tym widzisz! To takie podniecające! Być tam na górze – spojrzałam z rozmarzeniem na niebo, po którym nadal poruszały się małe kolorowe skrzydła.
- Cóż – jego głos brzmiał na odrobinę schrypnięty. Odchrząknął. – Nie wypadaj z roli – skinął głową i zostawił mnie samą.
Chłonęłam doznania całą sobą. Obserwowałam automatyczne ruchy paralotniarzy składających swoje skrzydła po wylądowaniu. Max podszedł do Marco i obydwoje zatopili się w ożywionej rozmowie. Czułam się trochę jak intruz, ale przez moment byłam jedną z nich i wspólnie dzieliliśmy tę ekscytującą pasję. Wyjęłam telefon, żeby uwiecznić to co mnie otaczało. Klikałam zdjęcie za zdjęciem kiedy ekran zasygnalizował nowe połączenie. Niechętnie odebrałam.
- Cześć mamo, tato przekazał ci że jestem we Włoszech? - powiedziałam.
- Och córeczko tak, oczywiście! - szczebiotała. - Tak się cieszę, ze tam jesteś! Włosi to bardzo przystojni mężczyźni. Jesteś na wakacjach, korzystaj! - zaśmiała się perliście, a ja nie mogłam się powstrzymać od wyobrażania sobie czy te szwy po ostatnim liftingu w końcu puściły.
- A czy mówił ci kiedy dokładnie tu przyjedzie?
- Co? - zamilkła na kilka sekund, ale po chwili dodała. - Ach tak, tak! Wspominał coś o tym. A wiesz, że nigdy nie byłam we Włoszech? Też bym chciała pojechać!
Odsunęła telefon od ucha, ale i tak słyszałam jej wymianę zdań z ojcem:
- Richard! Jadę z tobą do naszej córeczki - krzyknęła. - Zarezerwuj mi miejsce w samolocie, mam problem z tą całą wyszukiwarką, nigdy nie wiem co gdzie kliknąć!
- Agatho chyba ci się coś pomyliło. Jadę sam! - odparł stanowczo ojciec.
- Ale.... Ja...Ja naprawdę chcę pojechać! - brzmiała żałośnie.
- Bez dyskusji. Jesteś bezużyteczna, nie umiesz się nawet posługiwać Internetem - zakpił.
- A właśnie, że umiem! - poskarżyła się jak mała dziewczynka.
- Nie będę się powtarzał. Nie chcę o tym więcej słyszeć, bo pożałujesz - trzask drzwi.
Matka westchnęła ciężko i wróciła do rozmowy ze mną.
- Twój tatuś ma rację córeczko - wytłumaczyła jakbym nadał była pięciolatką.
- Nie, nie ma! - zdenerwowałam się.
Postaw mu się w końcu – krzyknęłam w myślach.
- Lepiej mu się nie sprzeciwiać - odparła cicho. - Bardzo cierpi po stracie Matta.
- Nie wciągaj go w to! - kopnęłam z furią kępkę trawy.
- Och, kochana słodka Julio zrozumiesz mnie kiedy sama zostaniesz matką.
- Przecież to nie ma nic do rzeczy! Dajesz sobą pomiatać i znosisz te wszystkie gówniane obelgi jakbyś na nie zasługiwała! – nie wytrzymałam.
- Do czasu kochanie – wyszeptała. – Baw się dobrze, pa!
Warknęłam sfrustrowana i wcisnęłam telefon do kieszeni. Max słysząc mój podniesiony głos spojrzał czujnie, ze skupieniem, a potem wzrokiem omiótł otoczenie i wrócił nim na moją twarz. Jednocześnie wciąż dyskutował z pilotem tandemu i ani na moment nie dał odczuć rozmówcy, że stracił nim zainteresowanie. Podzielność jego uwagi była fascynująca. Nie pamiętałam go takim z przeszłości. Kiwnęłam głową chcąc dać mu znać, że wszystko w porządku, ale to nie spowodowało że przestał mnie obserwować. Niespodziewany dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa i nie był on z gatunku tych kojarzonych z przyjemnością. Kim do diabła stał się Max?
– Jak tam mała Julio, złapałaś bakcyla? – koło mnie stanął Patrick.
– Nie jestem małą Julią – warknęłam, odwracając się do tego dupka przodem.
Przerwałam krępujące połączenie z laserowym wzrokiem Maxa.
– Hej spokojnie, nie chciałem cię zdenerwować.
– Jasne – prychnęłam z ironią.
– Mówię poważnie.
Przyjrzałam mu się. Rzeczywiście tym razem tak było.
– Prze... – nie, bez przesady, nie zrobię tego. – Jaki jest teraz plan?
– Cóż – uśmiechnął się już coś kombinując w tej swojej głowie.
– Wszystko w porządku?
Drgnęłam słysząc spokojny głos Maxa. Nie zauważyłam jak się zbliżał. Telefon od matki musiał mnie wytrącić bardziej z równowagi niż sądziłam. A powinnam zachować czujność! W końcu ktoś kto mi zagrażał był w Bassano. Może nawet teraz na mnie patrzył? Rozejrzałam się nerwowo, ale wszędzie byli miłośnicy latania, albo osoby im towarzyszące. Spięłam się. Lądowisko wydawało się duże i pełne możliwości jeśli ktoś chciał zrobić komuś krzywdę. Po ekscytacji, którą odczuwałam ledwie chwilę temu w powietrzu, nie było już śladu.
– Chodźmy – odezwał się stanowczo Max, nie doczekawszy się mojej odpowiedzi.
Położył dłoń w dole moich pleców i zachęcił do ruchu w kierunku samochodu, który miał nas odwieźć do hotelu, ale szybko ją zabrał i nie patrząc na mnie, po prostu zaczął iść.
– Rusz się mała Julio idziemy uczcić twój pierwszy lot! Przeszłaś test. – dodał Patrick.
– Jaki test? – zapytałam niewyraźnie, idąc za Maxem.
– Nie porzygałaś się! – Patrick roześmiał się i klepnął mnie po przyjacielsku w ramię.
∞
Byłam w Bassano już od tygodnia. Właściwie każdy dzień i częściowo noce spędzałam z Maxem. Dotrzymywał słowa i miał mnie praktycznie cały czas na oku. Dużym zaskoczeniem było to, że z Patrickiem wypracowaliśmy ciche porozumienie. Nie dokuczaliśmy już sobie, a co najwyżej przekomarzaliśmy w przyjacielski sposób.
Codziennie latałam z Marco w tandemie. Mężczyzna chętnie dzielił się swoją wiedzą i wprowadzał mnie w teoretyczne zagadnienia jako przygotowanie do kursu na pilota paralotni, który chciałabym kiedyś podjąć. Latanie z doświadczonym pilotem było bezpieczną opcją, ale marzyłam, by w przyszłości samodzielnie wznieść się w powietrze.
Ja też dotrzymywałam słowa. Wczułam się w rolę i naprawdę byłam na wakacjach. Zapomniałam o zagrożeniu. Krok po kroku rozpracowywałam Maxa jakby był zagadką, w której liczyła się kolejność wykonywania zadań. Zapomnisz o jednej linijce i przegrywasz. Słuchałam wszystkiego co wychodziło z jego ust, próbowałam nadać znaczenie każdemu nawet najbardziej błahemu słowu. Ale wciąż nie miałam obrazu całości. Zdążyłam się zorientować, że praca szczególnie była tematem tabu. Na kilka moich nieśmiałych pytań, o to czym tak naprawdę się zajmował, odpowiadał zawszę tą samą formułką. Niemal słowo w słowo brzmiącą jak ta, którą uraczył mnie podczas naszej pierwszej wspólnej kolacji. Ale czy to miało jakieś znaczenie? Prędzej czy później każdy pójdzie w swoją stronę, a on miał mi pomóc zamknąć najbardziej bolesną rzecz z przeszłości. Tylko tyle i aż tyle. Nie mogłam dopuścić do głosu dziecięcych mrzonek. Byłam dorosłą kobietą, odporną na urok mężczyzny. Tylko, że polubiłam jego towarzystwo i czułam się przy nim bezpiecznie. Miałam wrażenie, że poznawaliśmy się na nowo, a dynamika naszej relacji uległa zmianie, względem tego co łączyło nas w przeszłości.
Podekscytowana, po kolejnym locie, wchodziłam do hotelowego lobby u boku Maxa, który patrzył na mnie ze szczerą radością. Widziałam ją po raz pierwszy.
- Idzie ci coraz lepiej ze startem – zauważył.
Dzisiaj w końcu udało mi się nie szorować kolanami po trawie.
- Dzięki – uśmiechnęłam się do niego. – Nie dziwie ci się, że tak to kochasz. Naprawdę to uczucie w powietrzu... – rozmarzyłam się, ponownie myśląc o tym, że jutro o ile pogoda pozwoli znowu będę w górze.
- Słuchaj – zatrzymał mnie, zanim wcisnęłam guzik windy. – Miałabyś ochotę zjeść ze mną kolację? Chciałbym zabrać cię do miasteczka.
O cholera, tego się nie spodziewałam.
- A co z Patrickiem?
- A co z nim? – niespodziewanie w jego oczach pojawił się jakiś dziwny błysk.
- Nic, po prostu codziennie jemy wspólnie w hotelowej restauracji.
- Poradzi sobie bez nas przez kilka godzin – parsknął.
- W takim razie...
Nie udało mi się dokończyć zdania, bo gdzieś z boku dobiegł nas kobiecy głos:
- Pani Julio, mam tu dla pani przesyłkę – recepcjonistka położyła pakunek na ladzie.
- Poczekaj chwilę – powiedziałam do Maxa.
Podeszłam do recepcji i wzięłam kopertę zaadresowaną do mnie. Max nie spuszczał ze mnie wzroku, a ja wzruszyłam ramionami dając mu sygnał, że nie wiedziałam o co chodziło.
Ostrożnie otworzyłam kopertę, z której wypadł niewielki złoty klucz, dołączona też była mała kartka ze słowami: „twoja ostatnia szansa, lepiej to napraw". Ze wszystkich emocji jakie mogłam poczuć w tamtej chwili do głosu doszła wściekłość.