Była piękna.
Tak przynajmniej sobie wmawiała – siedziała przed malutkim zwierciadłem, zatopiona oczami we własnym odbiciu. Po zdradzie Macieja w lustrze widziała jedynie szkaradną, budzącą obrzydzenie kobietę, która nie była na tyle wystarczająca, by zatrzymać przy sobie mężczyznę. Teraz zaś tamto myślenie zniknęło – Siergiej znów sprawił, że poczuła się wyjątkowa, tym dotykiem, który wciąż czuła, rozbudził w niej niegdyś upchniętą do najgłębszych zakątków pewność siebie.
Powinna udać się do cerkwi i wyprosić Pana Boga o przebaczanie. Całą noc, której resztki spędziła we własnej sypialni, miała przed oczami Fiodorowa. Nieustannie drżała, wracając myślami do ich pocałunku, imaginowała tę scenę po raz kolejny i kolejny, a nawet ośmielała się i zapędzała się wyobraźnią w zakazane dla niej rejony. Miała wrażenie, że sromota, którą winna była odczuć, nagle zniknęła.
Całkowicie oszalała! Wcześniejszy lęk o nieodwzajemnione uczucie teraz zdał się jej zupełnie niepotrzebny, a wręcz głupi. Przestała przejmować się przyziemnymi sprawami – wciąż unosiła się nad ziemią, gdzieś, gdzie mogła spotkać się jedynie z miłością, z tym przenikającym aż do nasad kości gorącem, z samą radością, spełnieniem, a nawet uwielbieniem, które oplatało ją z każdej strony, jeszcze bardziej rozbudzało serce i zmysły, które w jednym momencie się jej wyostrzyły.
Do pełni szczęścia nie potrzebowała już niczego. Gdyby straciła wzrok i tak widziałaby świat w jasnych, kolorowych, rozkwitających barwach. Bez zmysłu słuchu i tak słyszałaby własne bicie serca oraz szept Siergieja, który do tej pory buszował w jej głowie. Bez czucia pod palcami i tak czułaby miękkie włosy Fiodorowa, skórę jego policzków – wczoraj tak pożądliwie przez nią dotykanych.
Jednakże nie potrafiła pozbyć się delikatnie iskrzącej i stale rozrastającej się bojaźni. Doskonale pamiętała jego podłamany głos, przestraszony, zupełnie pusty, pozbawiony nawet malutkiej emocji wzrok. Otworzył się przed nią, wyjawił jej najskrytszy sekret, ciążący na nim krzyż, który samodzielnie pragnął donieść do Golgoty, by tam zginąć: nie w sposób biologiczny, ale wewnętrzny, duchowy.
Po wschodzie słońca opuściła izbę. Wyglądała na zmęczoną, miała sińce pod oczami, co chwile przymykające się powieki, ale sama nie odczuła tej słabości. Choć łącznie przespała godzinę, może dwie, najchętniej skakałaby w miejscu, tańczyła, śpiewała, śmiała się i korzystała ze wszystkiego, co tylko może oferować jej świat. Nawet pająk, na którego widok zazwyczaj się wzdrygała i uciekała jak najdalej, obecnie wywołał w niej rozczulenie. Wspinał się po stworzonej wcześniej pajęczynie, nie pozwalał sobie na żaden błąd, po którym spadłby i oddaliłby się od celu, do którego bardzo długo dążył.
– Jedz. – Zupełnie znikąd pojawiła się przed nią Maria i niedbale położyła na stole półmisek z chlebem, konfiturą i owocami. – Jeżeli coś zostanie na talerzu, powiem twojemu ojcu i każę ukrócić mu tę twoją samowolę!
– Najwspanialsza moja Marysiu – westchnęła Ludmiła, ale piastunka zgromiła ją wzrokiem. – Czasami zastanawiam się, kto tak naprawdę rządzi w tym domu. Ty. Obie wiemy, że ojciec się ciebie boi.
– A może ty też powinnaś – warknęła, leciutko unosząc suknie. – Nie czas na żarty. Zajmij się jedzeniem, a później dam ci stertę książek. Będziesz je czytała do samego wieczora, żeby nawet ci przez głowę nie przeszedł podobny pomysł.
Czy powinna się wstydzić? Oczywiście, że tak. Ale tego nie robiła. Ba, była nawet z siebie zadowolona. Wreszcie zrobiła coś tak, jak ona chciała. Nad jej decyzjami nikt nie stał: ani jej ojciec, ani chcący zapanować nad nią Maciej, ani służba, która w normalnych okolicznościach blokowałaby jej samowolkę. Dziwiła się sama sobie. Cierpiała, płakała, słysząc nienawistne i wbijające jej nóż w serce słowa służących, a mimo wszystko wyszła z domu, mając z tyłu głowy myśl, że opinie ludzi ją zniszczą, jeżeli na jaw wyjdzie spotkanie z Siergiejem.
– Marysiu...
– Nie, Ludmiła, nie – wtrąciła ostro kobieta. – Nie rozumiesz, jak bardzo to było niebezpieczne? – zapytała, a w jej oczach stanęły łzy, na których widok szlachcianka speszona odwróciła wzrok. – Całe życie byłaś chowana pod kloszem. Nie wiesz, jak bardzo okrutni są ludzie. I nie chodzi nawet o te przeklęte plotki służących! Mogłaś się natknąć na mężczyznę, który wcale nie byłby tak dobry i szlachetny jak Siergiej. Nie pomyślałby, czy jesteś chłopką, czy szlachcianką, nie! Wziąłby cię pod płotem, a ja nie mogłabym cię ocalić! Albo porwałby cię, zrobiłby ci coś jeszcze gorszego, nie wiem!
Dziewczyna mimowolnie się cofnęła. Po jej ciele przeszło rozżalenie – krzyk piastunki dosadnie oznajmiał, że popełniła błąd.
– Sama widzisz, że ranią cię zwykłe słowa. A co wtedy? – kontynuowała już znacznie spokojniej. – Dalej byłabyś tą samą Ludmiłą?
Spodziewała się dalszej reprymendy, ale Maria podeszła do niej, subtelnie pogładziła ją po policzku, a następnie przytuliła do piersi.
– Nie robię tego, żeby ci zaszkodzić – szepnęła. – Chcę tylko twojego szczęścia. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś ci się stało, a ja bym o tym nie wiedziała. – Zetknęła usta z czołem podopiecznej. – Wiem, że to tylko noc i wiem, że to tylko krótka droga, ale nigdy nie idź sama. Myślisz, że dlaczego Siergiej z tobą tu przyszedł?
Ludmiła odsunęła się. Chciała coś powiedzieć, ale zaciśnięte do granic możliwości gardło jej to uniemożliwiło.
– Ja musiałam go tylko zobaczyć... – wykrztusiła. – Nie myślałam...
– Wiem – przerwała jej kobieta. – Nigdy więcej tak nie rób.
Jendrzejczakówna skinęła głową.
– Miłka, już dobrze – dodała Maria. – Nie będę się na ciebie gniewać. A nawet się nie gniewałam. Wiem, że w młodości i w zauroczeniu człowiek nie myśli.
– Przepraszam – jęknęła. – Tak mi wstyd...
– No już. Koniec. – Maria ucięła rozmowę i stanęła przy drzwiach. – Nie powiem ojcu, chociaż to byłoby dla ciebie najlepszą nauczką. Ale nie mogłabym tego zrobić. – Uśmiechnęła się. – Jeszcze śpi w najlepsze. Jeżeli dzisiaj Siergiej ma go prosić o twoją rękę, to niech przyjedzie wieczorem. – Zakończyła i opuściła izbę.
Zarumieniła się. Myślała tylko nad minioną nocą, a nie zastanawiała się nad tym, czy Siergiej zechciałby ją za żonę, choć domyślała się, że tak było. Tylko ją pocałował, lecz miała wrażenie, że tym gestem wyznał jej miłość. Wierzyła, że odczuł wtedy to, co ona – palące, niemiłosiernie kojące uczucie, wdzierającą się w każdą cząsteczkę przyjemność, ale i ukojenie, chwilowe zapomnienie o problemach, troskach i wyrwanie się z łapsk wytworzonych przez siebie potworów, które tylko czekały na ich potknięcie.
Do izby ponownie wkroczyła Maria – tym razem kipiała złością i zdenerwowaniem.
– Maciej – rzuciła pośpiesznie. – Jedzie tu.
Ludmiła zerwała się i minęła kobietę, ale zatrzymał ją ucisk na nadgarstku.
– Powiem mu wreszcie, co o nim myślę – prychnęła, wyswabadzając rękę spod dotyku piastunki. – Przyjechało gołębiątko.
Gdy wyszła z domu, Maciej już jechał gościńcem, wzdłuż dziedzińca. Zeskoczył z konia, przy okazji rozrzucając koniuszkami butów żwir, rzucił do swojego kompana szpicrutę i skierował się w stronę Ludmiły, która zaś, dostrzegając obserwujących ją chłopów, poszła w stronę stajni. Frankowski był bardziej niż zły – warczał do siebie pod nosem, zaciskał ręce, gryzł od wewnątrz policzki, a jego twarz przybrała barwę soczystej czerwieni.
– Byłaś u niego! – wrzasnął, zatrzymując się kilka kroków przed nią. Dołączył do niego Semen.
– U kogo?
– Nie udawaj głupiej, bo wiem, że nie jesteś! – syknął.
Zrobił krok, a dziewczyna się cofnęła. Robiła to z każdym ruchem mężczyzny, aż natrafiła na drewnianą belkę. Przełknęła ślinę. Mimo że znajdowała się we własnym domu, przestała czuć się bezpiecznie. Macieja opętał szał; trząsł się ze złości, wydawał się na skraju wybuchu. Upodobnił się do diabła, który objawił się jej we śnie.
– Zostaw ją!
Maciej przybycie Marii skomentował drwiącym uśmiechem. Minął ją, złapał Semena za szyję i poprowadził przed oblicze wystraszonej Ludmiły. Szlachcic, nie przejmując się cichymi jękami bólu Kozaka, rzucił go na kolana i szarpnął za włosy, ukazując poobijaną twarz mołojca.
– Przyjrzyj się – warknął. – Widzisz? Wiesz, kto to zrobił? Co? Wiesz?! – krzyknął. Odepchnął Semena, który z bólem upadł na podłoże. – Ja. A wiesz dlaczego? Bo drwił z ciebie, bo miał czelność się z ciebie śmiać!
– Dlatego go pobiłeś? – odparła. Patrzyła, jak Kozak wstaje i chwiejącym krokiem chowa się za Macieja. – Zdrowi na umyśle ludzie nie krzywdzą ludzi, z którymi pracują. A ty czemu od niego nie odejdziesz? – zwróciła się do mołojca. – Masz godność? Czy do końca życia będziesz pozwalał, żeby tobą gardził?
– Pan Frankowski to mój jedyny dobrodziej – wyjąkał Semen, a wspomniany przez niego szlachcic uniósł kącik ust. – I do końca życia będę mu służyć.
Nie mogła uwierzyć, że za tą przystojną twarzą, za pięknymi oczami, w które niegdyś mogła patrzeć cały czas, za ustami, które w przyjemny sposób drażniły jej skórę, znajdował się istny, najprawdziwszy potwór. A Semen mówił to, czego oczekiwał Frankowski. Przyjął jedyną narrację, która była w stanie wepchnąć go przedwcześnie do grobu.
– Czemu u niego byłaś? – ciągnął Maciej. Przechylił głowę, ponownie zbliżając się do Ludmiły. – Oddałaś mu się czy jeszcze nie? Cnotę masz, czy już jesteś zwykłą kurwą?
Zbladła.
– Nie byłam u niego.
– Nie łżyj! – syknął. – Taka harda jesteś, co? A ten twój... Siergiej – wymawiając to imię, splunął w bok – wie, że jesteś zwykłą dziwką? Nie pamiętasz już, jak mi się oddałaś, co? Wyparłaś to z pamięci? A może mam ci przypomnieć?
– Wynoś się! – wtrąciła Maria. Szarpnęła ramieniem Frankowskiego, ale ten nie ruszył się ani o krok. – Nie masz prawa tu przyjeżdżać. Jeżeli jeszcze raz...
– Semen, weź ją – rozkazał. – I pokaż jej pistolet. Może wreszcie się uciszy. Przestanie szczekać.
Mołojec bardzo niepewnie i subtelnie, choć stanowczo, odciągnął piastunkę od szlachcica i, nie reagując na jej próby wyszarpania się, przystawił jej do skroni lufę.
Ludmiła zamknęła zapłakane oczy. Wolała wpatrywać się w ciemność niż w diaboliczną twarz niedoszłego męża.
– Nigdy ci się nie oddałam – wyszeptała ze strachem.
– Ale byś to zrobiła – odrzekł. Zaśmiał się drwiąco. – Gdyby nie tamta chłopka, która przyszła do stodoły, byłabyś już moja.
Miał rację. Ze wstydem wróciła pamięcią do jednej chwili, której żałowała do dnia dzisiejszego. Próbowała wyzbyć się tego wspomnienia, zatuszować je innymi, lecz ono wracało. Nim Frankowski wyjechał do Krakowa, wymknęła się wieczorem do jego dworku, by tam pozwolić mu na nieco więcej pocałunków i czułych słów. Jedna z dziewek czeladnych natknęła się na nich – wpół ubranych i żarliwie do siebie przylegających.
Poczuła na policzku palce Frankowskiego. Wzdrygnęła się. Ten dotyk budził w niej tylko wstręt.
– Zastanów się dobrze. Dam ci czas, możesz myśleć nawet do końca swoich dni – rzekł. Musnął opuszkiem usta dziewczyny, a później chwycił pukiel jej włosów. – Ale jeżeli wybierzesz Siergieja, ja go ubiję. Ale zostawię w przytomności, wiesz czemu? – Zamilkł. Gdy Ludmiła nie zabrała głosu, kontynuował: – Bo ciebie na jego oczach wezmę siłą, a wtedy będziesz musiała stanąć ze mną przed batiuszką. A później ojca ci zastrzelę. A Marię oddam Kozakom na Siczy. A tam banda nieokrzesanych dzikusów, którzy czekają na kobietę.
Zabrakło jej oddechu. Czekała, aż Frankowski ją uderzy, wyżyje się na niej, była gotowa nawet na coś okrutniejszego, ale on tylko wpatrywał się w nią z szaleństwem w oczach. Odwrócił się, a brwi mu się zmarszczyły, gdy dojrzał szepczących chłopów.
– Do roboty! – wrzasnął. Gromada rozproszyła się. – Bo psami poszczuję! Przeklęta swołocz!
– Zawsze będę cię nienawidzić – wykrztusiła w przypływie odwagi. Nieudolnie starała się hamować płacz. – Jeżeli skrzywdzisz Siergieja, nie wybaczę ci.
– Ależ ja go nie skrzywdzę, jeżeli wybierzesz mnie – wyjaśnił, gładząc jej lico. – Nie frasuj się o to. Wrócisz do mnie, a będzie nam tak słodko, jak wtedy. Już cię nie wypuszczę, już cię nie stracę. A Siergiej... Dzisiaj spotka go coś wspaniałego! Antosza wrócił.
– Co?
Traciła powietrze. Próbowała oddychać, ale nawet jeden porządny wdech był dla niej zbyt wymagający. Przed oczami widziała mroczki, w głowie jej się kręciło, kolory zlewały się w jedną wielką mieszaninę barw. Szumiało jej w uszach. Drżała, prawie że osuwała się na ziemię.
Siergiej. Jego imię zawładnęło jej myślami. Wczoraj zrzucił z siebie ciężar tylko po to, by teraz, przez kaprys Frankowskiego, znów wziąć go na barki.
Upadła, kiedy Frankowskiego odepchnął jej ojciec. Jendrzejczak wskazał na bramę.
– Wynoś się. Natychmiast – rozkazał. – Jeżeli twoja noga jeszcze raz postanie na mojej ziemi, nie daruję ci tego. Rozumiemy się?
– Oczywiście, kochany teściu – odpowiedział Maciej. Spojrzał na roztrzęsioną Ludmiłę. – Miej się dobrze, kochanie. Semen, idziemy!
Mołojec spojrzał przepraszająco na Marię i powlókł się za Frankowskim. Ślepo wykonywał jego rozkazy jak wrak bez własnej świadomości.
– Miłka... – szepnął Jendrzejczak, delikatnie potrząsając ramieniem córki. – Cała jest wystraszona – rzucił do przybyłej Marii.
Podniósł Ludmiłę i poszedł z nią do domu. Tam ułożył ją na łóżku i kazał wezwać najbliżej zamieszkałego medyka.
❃
Ludmiła była dziwką.
To były pierwsze słowa, jakie Siergiej usłyszał po wyjściu z domu. Bez krzty zawahania parł do przodu, wpatrywał się w jeden punkt, unosił głowę, prostował sylwetkę. Docierały do niego szepty, przytłumione śmiechy, kpiny, drwiny, a nawet wulgaryzmy, lecz nie dawał po sobie poznać, że wewnątrz siebie wręcz wrze ze złości. Znów poczuł się tak, jak lata wcześniej – kiedy był obiektem żartów, gdy chował się przed wszystkimi, by uniknąć tego upokorzenia.
Teraz jednak nie zamierzał uciekać. Choć ludzie oglądali się za nim, niekiedy gwizdali, a mężczyźni wykonywali sprośne ruchy biodrami jednoznacznie przywołujące na myśl współżycie, nie pozwolił, by nawet słaby grymas niezadowolenia pojawił się na jego twarzy. Splatał ręce za plecami, świadomie je ściskał, aby nie użyć swojej siły na chłopach.
Nie pracowali. Stali w mniejszych bądź większych grupach i oceniali każdy ruch wracającego do domu Siergieja. Fiodorow kontrolował się, mimo że przychodziło mu to z trudem, aby nie dać upustu swojemu gniewowi. Mężczyźni obrażali Ludmiłę – robili to na tyle głośno, aby wszystkie słowa wyraźnie wmurowały się w pamięć szlachcica. Kobieta została już nazwaną dziwką, kurwą, ladacznicą. Padły inne określenia, znacznie gorsze i brutalniejsze, których Siergiej nie zamierzał nawet powtarzać. Nie przeszłyby mu przez gardło.
Pragnął do nich podejść i wstawić się za reputacją Ludmiły, ale tym uczynkiem tylko by jej zaszkodził.
Wszedłszy na ganek, dojrzał kulącego się Mikołaja. Dopadł do niego, chwycił go za koszulę i bezceremonialnie pchnął na ścianę.
– Coś ty zrobił? – warknął. – Komu powiedziałeś?
– Panie, ja nikomu, nikomu...! – jęknął.
– Piłeś?
– Ani kropli! – zaprzeczył. – Ja nikomu pary z gęby nie puściłem! Obiecałem, a słowo moje święte, choć zwykły ze mnie chłop!
Siergiej puścił go i złapał się za skroń.
– Skąd wiedzą? – rzucił.
– Panie mój, bo... bo... myśmy się, znaczy ja jeszcze z jednym parobkiem, zorientowali dzisiaj, że przez kilka dni jeden z Kozaków pana Frankowskiego... – plątał się. Umilkł całkowicie, kiedy Fiodorow uniósł dłoń.
– Obserwował mnie? – dopytał, a parobek przytaknął. – A niech mnie... Pod moim nosem!
– Niech pan poczeka! – Mikołaj zatrzymał go w miejscu. – Ja... Niech mi pan wybaczy, ale ja... ja nie wiedziałem, co mam zrobić, a gdy pan wyszedł... To przyjechał tu taki dobrodziej i mówi, że on z Fiodorowów jest. Wpuściłem, bo go na oczy nigdy nie widziałem, a wydawał się... szlachetny.
Szlachcic bezwładnie opuścił ramiona wzdłuż tułowia.
Antosza wrócił.
❃
Jeżeli ktoś by mnie zapytał, który bohater jest najłatwiejszy do opisania, to odpowiem, że oczywiście, że Maciej. Opanowałam już chyba bardzo dobrze pisanie o bardzo złych ludziach XD