Ten rozdział właściwie nic nie wnosi. I pokazuje, jak bardzo nie potrafię opisywać scen erotycznych. W sumie, to pokazuje, jak bardzo nie powinnam pisać. Ale skoro jest i skoro jest na tyle odpowiedni, że nie wstydzę się go publikować, to niech będzie. Nie jest sprawdzany, zapewne jest mnóstwo zgrzytów i błędów, ale postaram się poprawić to jak najszybciej.
Miłego nowego sezonu Sherlocka.
Johnlock is coming
Sherlock wielokrotnie śnił o Johnie.
Gdzieś pomiędzy jawą, snem i Pałacem Pamięci mógł dotykać Watsona, poznawać, smakować, należeć do Johna, całować go i ponownie dotykać na miliony różnych sposobów. Badał skórę żołnierza pod lupą, liczył włosy doktora oraz po prostu był z Johnem.
Sherlock kochał te imaginacje, tak samo, jak ich nienawidził. Zawsze obok oczywistej złości, pojawiało się także zniesmaczenie, jak tylko detektyw uświadamiał sobie (po raz kolejny), że nie potrafi kontrolować snów podczas zbędnego odpoczynku. Poddawał się fantazjom, które nigdy nie miały zamiaru się spełnić oraz karmił fałszywą nadzieją, przyprawiającą go rankami o mdłości. Holmes zawsze po przebudzeniu, gdy nadal w głowie widniały mu obrazy pełne Johna, zastanawiał się, co zrobiłby Watson, gdyby się dowiedział. Odpowiedź była zbyt prosta. Sherlock zasłaniał oczy dłońmi, śmiejąc się przy tym cicho, histerycznie. Po odkryciu prawdy doktor spakowałby się w nie dłużej niż minutę, zadzwoniłby do Harry, żeby poinformować o swoim przybyciu, a przed opuszczeniem Baker Street 221b możliwe, że uderzyłby Sherlocka. Bo przecież John nie był gejem, prawda? Nie, oczywiście, że nie był.
Po takich nocach detektyw unikał Johna. Starał się nie patrzeć na skórę cieplejszą od słońca, bardzo pragnął uniknąć wdychania cudownej woni, będącej mieszanką potu, miodu oraz samego Johna Watsona, ale przede wszystkim nie chciał się zdradzić tęsknymi spojrzeniami, rzucanymi w stronę swojego współlokatora.
Sherlock żył w swoim zakłamaniu jeszcze długi czas, zanim zrozumiał, że kocha Johna.
Gdy wybudził się z kolejnej mary nocnej, gdzie John miał swój udział, przeklął cicho. Przed wyjściem do kuchni najpierw wypadało zapanować nad ciałem; uspokoić oddech, powstrzymać drżące dłonie, lecz ponad wszystko Sherlock musiał pozbyć się cholernej erekcji. Westchnął rozdrażniony, ponownie zawiedziony swoim słabym transportem. Już tak długo tego nie potrzebował, a teraz znowu...
— Sherlock, co się dzieje?
Holmes znieruchomiał. Otworzył usta z zamiarem odpowiedzenia, jednak zrezygnował ze słów: nie był pewien swojego głosu. Przekręcił się powoli na drugi bok, ocierając się tym samym o Johna. Dłoń doktora znalazła się na ramieniu Sherlocka, kolano mężczyzny wsunęło między uda Holmesa, usta żołnierza całowały knykcie detektywa.
John wpatrywał się w Sherlocka z zaspanym uśmiechem.
— Więc, co jest, ty cudowny geniuszu?
— Jesteś tu.
John był z nim. Nie sen, nie imaginacja, nie marzenia. Rzeczywistość. Ciepła, rozleniwiona, poranna rzeczywistość znajdująca się w łóżku Holmesa.
— Jak widzisz, jestem. Dlaczego miałoby mnie nie być? — John poruszył delikatnie nogą, na co Sherlock syknął cicho. — Dzisiaj ty masz problem.
— To nie problem, zaraz minie.
Sherlock zbliżył się do Johna. Na chwilę zapatrzył się w oczy przyjaciela, po czym zainteresował się jego szyją. Pocałował delikatnie skórę doktora, dotknął językiem miękkiej tkanki, przyłożył usta do wilgotnej powierzchni, żeby na końcu ugryźć zaróżowiony naskórek.
— Nie wiem, czy chcę, żeby minęło — mruknął we włosy Holmesa. — Nie powinno minąć.
John położył dłoń na brzuchu Sherlocka. Detektyw przestał na chwilę oddychać, jednak nie odtrącił Johan — przecież nie posiadał takiej mocy, nie wtedy. Palce doktora wsunęły się pod materiał bokserek Sherlocka.
— John...
— Cii, Słońce. Powiesz mi, jeśli zrobię coś nie tak, prawda?
— Ty...
A potem był już tylko dotyk. Mnóstwo dotyku, zdesperowanego dotykania, pożądliwego, palącego. Zachłannego. Pochłaniającego. Utęsknione ruchy dłonią, delikatne muskanie opuszkami paców, drażnienie się, rozczulanie, i dotyk, dotyk, śliski dotyk. Jęki, słowa... Jesteś piękny, Sherlock. Cudowny. Śliczna Istota. Mój Geniusz. W górę i w dół szybciej i wolniej. Ocierające się o siebie dwie erekcje. Pożądanie. O Chryste... John. Szybki oddech. Szybkie bicie serca. Nie było niczego. Desperacja. Tylko ruch w górę i w dół, i John. Słowa Johna, gładkie słowa, gładka skóra, śliska skóra, jęki, więcej jęków i dotykania. Pożądanie. Wszystko tak śliskie, wilgotne. Pot, preejakulat z ich obu. John... ja zaraz... Gorąco. Dotyk szorstkich dłoni, dotyk ust Johna, dotyk, jego ciała, dotyk jego oddechu...
Sherlock poczuł na sobie spermę Johna, która została zmieszana z jego własną. W tym wszystkim narodził się artyzm i piękno — połączenie ich obu. Zniżył trzęsącą się dłoń do brzucha, dotknął naznaczonej skóry, by po chwili smakować, delektować się Johnem i sobą. Smak ich obu, smak SherlockaiJohna. JohnaiSherlocka. SherlockJohn. Holmes chciałby zatrzymać ich obu w szklanym pojemniczku, schować pod łóżkiem lub poduszką. Pragnął zobaczyć ich pod mikroskopem, napisać studium, trzymać Johna do końca życia. Sentyment. Bardzo niezdrowy sentyment dla nienormalnych ludzi. Ale Watson nie był normalny, musiał się zgodzić.
— Sherlock... — wydyszał John w szyję mężczyzny. — Wszystko dobrze?
— Ja... John...
Zamilkł. Uniósł wzrok, patrząc przyjacielowi w oczy. Tyle ciepła... Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale John mu przeszkodził.
— Nie musisz. Było cudownie — pocałunek — naprawdę wspaniale — pocałunek — już chciałbym, to powtórzyć — i kolejny — ale...
— Jeszcze chwila... jeszcze nie.
Detektyw wsunął głowę pod brodą Watsona i splątał ze sobą ich nogi. Brzuchy kleiły się mężczyznom od zasychającej już spermy, oddychali ciężko nadzy pod prześcieradłem o poranku i było wspaniale. Zadziwiająco cudownie i spokojnie. Tak jak powinno być od zawsze.
Sherlock przeprowadził badania na studiach z kobietami, jak i mężczyznami: każda płeć okazała się tak samo nudna. W obu przypadkach nie doszło do penetracji, gdyż już na początku, podczas nużącej gry wstępnej, partnerzy Sherlocka zauważali małe zainteresowanie detektywa. Poddawali się, ubierali, wychodzili zawstydzeni i nigdy już nie dzwonili. Sherlock się nie przejmował — nigdy tego nie robił — odhaczał kolejne nazwiska na liście, a kiedy doszedł do końca, stwierdził, że nie traci niczego istotnego. Ale nigdy się nie całował. Nigdy. I nawet kiedy pojawił się John, Holmes nie był przekonany co do wizji kopulowania, pieprzenia się, kochania. Ignorował swoje fantazje, poranne erekcje, nieprzespane noce, pragnienie dotknięcia przyjaciela. Aż w końcu wszystko się zmieniło — postanowił zdobyć Johna Watsona. Przy Johnie wszystko ewoluuje, John wszystko przeistacza: doktor odmienił życie Sherlocka, ulepszył go, przebudował jego Pałac Pamięci, przeprofilował serce, wyparł znaczną część czarnych, mrocznych myśli. John był genialny.
— Mówiłeś, że nie chcesz się śpieszyć — mruknął Holmes, błądząc dłonią po klatce piersiowej przyjaciela.
Zdecydowanie chciałbym zobaczyć, jak serce Johna przepompowuje krew. To bardzo złe, ale chciałbym rozciąć mu klatkę piersiową, ujrzeć ten cudowny narząd, który tworzy Johna, pozwala mu żyć, chroni wszystko, co najlepsze i zaszyć go na powrót. Zostałaby blizna. Byłaby piękna.
— Tak. Mówiłem. Gdybyś nie zauważył, przez ostatnie kilka dni mówię same durne rzeczy.
— Przez ostatnie kilka dni?
Sherlock spojrzał wymownie na Johna, który szturchnął go za to łokciem.
— Nie przesadzaj. Po prostu ty... — zrobił nieokreślony ruch dłonią — ze mną w łóżku, zaspany, podniecony, gadający przez sen o mnie. Nie wytrzymałem. Całkiem mi nie przeszkadza, że masz fiuta, cóż, nawet wręcz przeciwnie. Niech to będzie naszym porannym rytuałem. Świętym rytuałem.
Ty jesteś święty, John. Najwspanialsza świętość stąpająca po ziemie między zwyczajnymi ludźmi. Ty jesteś moim rytuałem, John. Rytuałem, który będę odprawiać każdego dnia. Do końca mojego życia.
— Jasne, że nie. Nie jesteś gejem, John. Jesteś biseksualny. — Detektyw uśmiechnął się triumfalnie, po chwili marszcząc brwi. — Mówię przez sen?
— Och tak... — powiedział bez przekonania.
— Nie musisz się z tym zgadzać. Wydedukowałem to. Tak po prostu jest. Ale co mówię podczas snu?
— No tak, twoje dedukcje, to kolejna świętość, prawda? Nie będę się z nimi sprzeczał. Uznam, że tak właśnie jest. — Pocałował szybko Sherlocka w czoło. — Hmm... nic konkretnego. W każdym razie nic konkretnego w języku angielskim. Nie znam rosyjskiego.
Detektyw nie odpowiedział: wolał o tym nie myśleć.
— Długo tak na mnie patrzyłeś?
— Wystarczająco, żeby pokochać cię jeszcze bardziej.
Gdzieś w środku Sherlocka coś wybuchło i mężczyzna nie wiedział, czy go to zabije. Ukrył twarz w szyi Johna.
— Zakochać się w smoku...
— W smoku, który pokonuje inne smoki. Jesteś łowcą, podobnym do nich, ale innym... Zdecydowanie lepszym, dobrym, wspaniałym. Stoisz po mojej stronie. Mimo wszystko.
Holmes wyrwał się z objęć Johna, aby wsunąć się na mężczyznę. Usadowił się wygodnie, patrząc ciągle przyjacielowi w oczy.
— Rycerz. Niepozorny, niedoceniany rycerz, umiejący zabić niejednego smoka. Bardzo szybko, bardzo zręcznie.
— Twój rycerz.
— Tak... mój. Chronisz mnie przed resztą świata. Myślą, że chcę ich pożreć.
— To głupie. Tylko mnie możesz pożerać. Ciągle i ciągle. Może teraz?
Sherlock uśmiechnął się szczerze, tym uśmiechem zarezerwowanym wyłącznie dla Johna i pocałował go.
***
— Więc kim ty będziesz, Mycroft? — zapytał Sherlock, gdy starszy Holmes przekroczył próg salonu. Odłożył skrzypce do futerału i usadowił się na kanapie obok Johna.
— To niedorzeczne — rzucił mężczyzna, ignorując pytanie. Zasiadł w fotelu Sherlocka. — Przygotowuje plan, właściwie kilka układów, wiele konfiguracji wydarzeń. Jeśli nam się poszczęści — złapiemy ich.
— Ale kim będziesz? — drążył.
Mycroft spojrzał na Sherlocka znudzony. Och, czyżby niepewność... zawstydzenie? Prawie niewidoczne, ale detektyw potrafił dostrzec tę konkretną zmianę w zazwyczaj bezbłędnie chłodnej mimice starszego Holmesa.
— Hetmanem — odpowiedział w końcu.
— Mało zaskakujące i nudne. Chociaż prawdziwe. A Greg? Wieżą, Gońcem, Skoczkiem? A może Królem, którego chcesz ochronić. Królem, który jest najważniejszy, ale nie może wykonać wiele ruchów, który jest bezradny. Król Królowi nie jest równy, prawda?
Mycroft milczał. Sherlock mógłby wyśmiać brata za jego słabość, ale wyjątkowo nie miał zamiaru. Byłoby to okrutnie niesprawiedliwe, jeśli sam posiadał słaby punkt, któremu właśnie kradł ciepło przez niewinne dotykanie się ich kolan. Zaskakująco intymne doznanie.
Lestrade zdobył Mycrofta. Sherlock wolał się nie zastanawiać nad procesem, w jaki inspektorowi się to udało, jednak musiał docenić jego wytrwałość i zapał: stopienie lodowego serca Mycrofta nie było proste. Detektyw nawet sądził, że jest to niemożliwe.
Sherlock zastanawiał się, czy Lestrade zdawał sobie sprawę z zagrożenia, przed jakim postawił nie tylko Anglię, ale i cały świat. Mycroft codziennie podejmował decyzję, decydujące o kolejnych losach ludzkości (nieważne jak to brzmiało). Wszystko przypominało grę w pokera: nie mógł się zdradzić, wykonywać niepożądanych ruchów, kłamał, oszukiwał, oswajał przeciwników. Jeden błąd a w Korei wybucha wojna domowa, gospodarka Ameryki zostaje zniszczona, Rosja zrzuca bombę atomową nad Pekinem. Lestrade był słabym punktem ludzkości, Królem na ogromnej szachownicy, wirusem, wadliwym oprogramowaniem. I prawdopodobnie nie miał o tym pojęcia.
Moriarty lubił grać. Sherlock był jego maskotką, ale Mycroft był czymś więcej. Wyzwaniem. Ten mądrzejszy, sprytniejszy Holmes, panujący nad znaczną częścią świata... Jak łatwo go było teraz zniszczyć przy pomocy Grega.
— Przejrzałem materiały od Lestrade'a. Wielokrotnie. Niczego nie zauważyłem — wyznał sucho. Przyznanie się do porażki bolało za każdym razem coraz bardziej. — Co z ostatnią ofiarą?
— Nie spodziewam się jej. To miało cię wyłącznie... zająć. Zapewne Moran przygotowywał w tym czasie miejsce do naszego spotkania. Wręcz nie mogę się doczekać. — Uśmiechnął się w swój charakterystyczny sposób, który nie miał niczego wspólnego z radością — był czystym sarkazmem. Sherlock go nienawidził.
— Nie otrzymałem żadnej wiadomości. Nadal niczego nie wiem.
— Będziemy czekać. W tym czasie będę dalej pracował... nad wszystkim. Informuj mnie, jeśli coś się zdarzy.
Wstał.
— Ach, tak. Możecie opuszczać wasze mieszkanie wyłącznie z ochroną. Ale to już chyba wiecie, lecz, jak zawsze, wolę się jednak upewnić.
Sherlock zmarszczył brwi. Nienawidził być kontrolowanym przez Mycrofta i nawet jeśli wiedział, że wszystko to było konieczne, gdzieś w głębi Pałacu Pamięci wybuchł bunt.
— Przestań Sherlock: to nie jest próba manipulowania tobą. To zapewnienie bezpieczeństwa.
— Wyłaź z mojej głowy, Mycroft — szepnął.
Zawsze to robił, od kiedy byłem dzieckiem. Całkowity brak prywatności. Wdzierał mi się do głowy, czytał myśli, widział, co ja widziałem i nie rozumiał. I patrzył nieraz z pogardą, strachem... i nawet jeśli był ze mną zawsze, to właśnie ten wzrok pełen niezrozumienia bolał najbardziej.
Starszy Holmes wpatrywał się niedługą chwilę w brata, w końcu kiwnął głową na pożegnanie i opuścił Baker Street.
— Nie możemy niczego zrobić, prawda?
Detektyw nie odpowiedział. Potrzebował papierosa. Chociaż jednego.
— Nie — powiedział stanowczo John. Złapał detektywa za materiał koszuli i przyciągnął jego twarz do swojej. Wiedział. John był genialny. — Nie — powtórzył.
— Skąd...
— Znam cię. Widzę, kiedy chcesz zapalić. Znam cię lepiej, niż myślisz. Nie doceniasz mnie.
— Mylisz się — odpowiedział zły. — Mówiłem: jesteś wszystkim.
— Przepraszam.
John zamilkł na chwilę. Puścił Sherlocka, wygładził jego koszulę, usadowił się wygodniej na kanapie, odwrócił wzrok. Zastanawiał się nad czymś przez kilka minut, aż w końcu westchnął zrezygnowany, rzucił w stronę detektywa zmęczony uśmiech i zapytał:
— Myślisz, że ktoś jeszcze zginie?
— Nie, nie wydaje mi się. W każdym razie nie teraz. Nie przed spotkaniem. Mycroft ma rację: to miało mnie zająć.
— Okej, to dobrze. Naprawdę wspaniale. Więc... My nie możemy nic zrobić... proszę, Sherlock, nie krzyw się tak. Wiesz, że to nie twoja wina. Mycroft pracuje, a my mamy jego limuzynę i ochronę. Nie chcę tracić czasu, skoro jesteś mój. Co powiesz na łyżwy?
Jak to brzmiało... Być Johna, własnością Johna Watsona. Należeć do Johna, nikogo innego. A John się tego nie wstydził, szczycił się tym. To zdecydowanie łamie mi żebra.
— Łyżwy.
— Chciałbym cię zobaczyć na lodzie — przyznał szczerze. Teraz uśmiech Johna był radosny, promienny, pełen miłości.
— Dlaczego?
— Powiem ci, jak już tam będziemy. Zgoda?
— Nie powinniśmy pokazywać się w miejscach publicznych. To niebezpieczne. Ryzykowalibyśmy. Ryzykowałbym ciebie. To byłaby prowokacja, John...
— No tak, masz rację. Co propo...
— ...ale — ciągnął dalej. — Znam jedno lodowisko, z którego będziemy mogli skorzystać.
***
— Jest coś, czego twój brat nie posiada?
— Nie wiem. W gruncie rzeczy niewiele o nim wiem.
Jednym z przywilejów bycia bratem Rządu Brytyjskiego, była możliwość korzystanie z wszystkich dóbr, jakie zapewniało to stanowisko Mycroftowi.
Sherlock tylko raz odwiedził, znajdujący się godzinę za Londynem aż nazbyt wysublimowany kurort: wyszedł akurat ze szpitala po odwyku i nie miał się gdzie podziać. Mycorft zapewnił mu dobre warunku, daleko od narkotyków. Podziałało na kilka miesięcy. Detektyw nie wspomniał tych wakacji najlepiej, więc usunął z dysku twardego, znaczną część informacji dotyczących tamtego okresu. Jednak doskonale zapamiętał lodowisko, z którego regularnie korzystał.
— Ale ma lodowisko. Boże...
— Dostępne jest tylko w okresach zimowych. Gdy kończy się styczeń, zamieniają je w basen. W każdym razie to coś w rodzaju Klubu Diogenesa... jeśli mam do czegoś przyrównać to miejsce. Wykwintne, eleganckie, bardzo drogie, śmierdzi snobizmem. Ale przyzwoite. Zdecydowanie je lubię, o ile Mycorfta nie ma w pobliżu. I nie musimy milczeć, to zdecydowanie działa na korzyść.
— Będziemy sami?
— Będziemy sami. — Wyciągnął telefon z kieszeni. — Nasz Rząd Brytyjski się wszystkim zajął. Każda osobistość właśnie opuściła kurort.
— Jakiś japoński polityk wraca sobie w tej chwili do Londynu, ponieważ John Watson chce mu zająć sypialnię?
— Nie wiem, czy japoński, ale kogoś z Francji na pewno się pozbyliśmy. Z nimi są zawsze jakieś problemy. Mycroft nazywa to „konfliktem historycznym". Nie do końca rozumiem, co ma na myśli.
— Nie masz pojęcia o historii Wielkiej Brytanii, prawda?
— Och, zamknij się.
Przeszukanie budynku, jak dobrze wiesz, zdecydowanie nie było konieczne, jednak moje służby upewniły się, że jest bezpiecznie. Ochrona nie będzie pałętać wam się pod nogami, lecz zostanie w środku i będzie czuwać. Miłej zabawy. — MH
— Muszę mu kiedyś podziękować. Kupić jakieś ciastka, czy coś. Lubi ciastka. Zawsze podjada, kiedy myśli, że nie widzę. Zawsze widzę — mówił John, ciągle obserwując widok zza okna poruszającej się limuzyny.
— W tej chwili wolałbym odpuścić sobie temat Mycrofta.
— Nie jęcz, Sherlock.
— Nie robię tego.
— Zawsze jęczysz, gdy rozmawiasz o Mycrofcie.
Odwrócił się. Spojrzenie, którym objął Sherlocka, nie powinno być aż tak intensywne oraz drapieżne, zważając na to, że John uśmiechał się przy tym nad wyraz głupkowato, choć z nieznanych przyczyn detektywa to po prostu rozczuliło. Poczuł przyjemne ciepło w klatce piersiowej: mógłby się do niego przyzwyczaić. John wypuścił głośno powietrze z płuc, nie przestając się szczerzyć, po czym złapał Sherlocka za poły płaszcza i przyciągnął do siebie. I pocałował.
— To jest dobre, John — wydyszał w usta przyjaciela, odsuwając się na chwilę.
— Co ci mówiłem o przymiotniku „dobry". Cholernie dobre. Przezajebiście dobre. Cudowne. Ale nie samo „dobre": to za mało.
— Okej, okej. Przezajebiście dobre. Pasuje? — Złapał za dolną wargę Johna, zaraz całując jego szczękę.
— O Boże... ty tak rzadko... zaraz mi będzie stał jak głupi, w pieprzonej limuzynie. Co ty ze mną robisz, Sherlock? Poważnie, co ty ze mną robisz? Jak mogłem się wahać kiedykolwiek, jeśli mowa o tobie. Jakim cudem... Jesteś cudem.
— Jasne, jestem też genialny, niesamowity i nienormalny, ale John... gdybyś wiedział...
— Co?...
— ...gdybyś wiedział, jak bardzo jesteś idealny.
— Dobra. Świetnie — warknął.
John pachniał pożądaniem. Był pożądaniem i... wszystkim. Był dziki, nieoswojony, zdecydowanie drapieżny i pragnął Sherlocka, jak nikogo nigdy wcześniej, bo przecież wcześniej nikogo też tak bardzo nie kochał. To pochlebiało Holmesowi. Być dla Johna kimś ważnym, kimś chcianym, być w centrum uwagi Johna, być pod ustami Johna, to jak wygrać życie. Wygrać najlepsze.
— Daleko mamy?
— Jakieś pół godziny.
— Dobra. Świetnie.
Oblizał usta.
John zrzucił z ramion kurtkę i zajął się płaszczem Sherlocka. Detektyw czekał na kolejne posunięcie, ale John dalej nic nie robił. Myślał.
— Nie powstrzymuj się.
— Och, spokojnie. Muszę o coś zapytać. Jak sądzisz: jeśli usiądę ci na kolana, to będzie bolał mnie kark?
— Dach samochodu jest wystarczająco wysoki jak na twój wzrost.
— Dzięki. To mi wystarczy.
Wsunął się jednym zgrabnym ruchem na kolana Sherlocka, od razu ocierając się swoją erekcją o penisa przyjaciela.
— No hej — szepnął. — Miło tu.
— Tak, mi także jest dobrze. — Położył dłonie na biodrach Johna, który zaczął się miarowo poruszać. — Bardzo dobrze...
— Lubię to, tak bardzo to lubię. Mów do mnie Sherlock.
— Wolałbym... ach... Wolałbym nie. Cisną mi się na usta same niedorzeczne bzdury, głupie sentymenty...
— Na przykład?
Szarpnął się mocniej, na co Sherlockowi poleciała głowa do tyłu. Przejechał językiem po szyi Holmesa, gryząc go delikatnie w grdykę.
— Na przykład? — powtórzył. Obcałowywał właśnie obojczyki przyjaciela.
— Jesteś piękny, ciepły jak słońce, seksownie... John, szybciej... wyglądasz z bronią, uwielbiam, gdy stajesz w mojej obronie. Jesteś genialny, tak bardzo genialny... po prostu weź nas w rękę, cholera, zrób to, albo oszaleję.
— Już jesteś szalony i jasne, robi się. — Rozpiął im spodnie. — Obawiam się, że od teraz przez ciebie będę w ciągłym stanie pobudzenia seksualnego. Sherlock, nie mam już dwudziestu lat. Załatwię sobie płaszcz, bo co, jeśli na miejscu zbrodni będziesz zbyt dobrze wyglądać, a przecież zawsze...
— Przestań gadać! — syknął sfrustrowany, pomagając Johnowi wyjąć ich penisy z bokserek. — Jakim cudem możesz mówić...
Sherlock przerwał. Z ust wyrwały mu się same jęki, w reakcji na pierwsze ruchy dłoni John. Uniósł rękę i zakrył oczy. Oddychał... Prawie nie oddychał, jakby woda obejmowała go z każdej strony i dusiła; przyjemnie pozbawiała powietrza. John musiał być wodą, tym koniecznym do życia składnikiem, który zabierał Holmesowi... coś istotnego.
— Sherlock?
— Słuchaj mnie. Słuchasz mnie?
— Tak.
— Pragnę ciebie
Tak, pragnę cię
Nic nie równa się z tym,
jak bardzo ciebie potrzebuję
Chciałbym poczuć twoją skórę
I pragnę ciebie
Gdzieś w pobliżu
— Ty...
— Wydaje mi się, że kiedyś... dzieliły nas oceany. Ukrywaliśmy nasze emocje pod powierzchnią i próbowaliśmy udawać. Ale wydaje się, że już ich nie ma, nie ma oceanów.
— ...cytujesz piosenkę.
— Chciałbym być ciebie warty,
Ale wiem, na co zasługujesz.
Wiesz, wolę utonąć,
niż iść dalej bez ciebie.
Ale ty mnie osłabiasz.
— To Seafret, Oceans prawda?
— Nie wiem. Bzdury, sentymenty, nie panuję nad tym. Nie panuję teraz nad poezją, bo mnie osłabiasz i zabierasz mi kontrolę, zabierasz mi maskę, zabierasz mi emocje, a dajesz inne. I nie rozumiem... — Odsłonił w końcu oczy i wszystko było białe. — ...co się dzieje.
— Och, no cóż... Tak na ciebie działam. To chyba mi schlebia — mówił szeptem, przyspieszając pociągnięcia w górę i w dół. — Rozkładam Sherlocka Holmesa na części. Dzięki mnie matematyka staje się poezją.
— Dokładnie tak. Skąd wiesz, skąd to wiesz? Wlazłeś i do głowy, musiałeś tam zajrzeć. John, ty...
I doszedł z cichym krzykiem, chowając twarz w zgięciu szyi Johna. Najbezpieczniejszym miejscu, najcieplejszym, gdzie biel nie miała dostępu. Ani poezja. Kolejny mały zgon, kolejna niewielka śmierć.
— W ilu kawałkach jesteś? — zapytał urywanym głosem. Był bliski, tak bliski.
— W niezliczonych, nie potrafię zliczyć. Szekspir mnie opętał, właśnie teraz.
— I co ci mówi?
— Twym niewolnikiem będąc, muszę służyć
Wszystkim pragnieniom twym o każdej porze.
Nie mam chwil drogich, które pragnę zużyć;
Prócz ciebie, panem mym nikt być nie może.
Nie śmiem przeklinać godzin nieskończonych,
Czekając, władco, wiernie przy zegarze;
Ani gorzkimi nie zwę chwil spędzonych
Samotnie, gdy mi oddalić się każesz.
Ani mych myśli zazdrosnych nie badam,
Gdzie jesteś, ani pytam o twe sprawy.
Smutny niewolnik. Jedną myśl posiadam:
Że bliskim tobie sprzyja los łaskawy.
Miłość tak wiernie przypomina błazna,
Że czyń, co zechcesz, myśl jej jest przyjazna.
W trakcie recytowania przez Sherlocka sonetu 57. John także umarł, z zębami w ramieniu Sherlocka, z dłońmi mokrymi od spermy. I był to chyba kolejny mały cud tego dnia.
— To zabawne — odezwał się w końcu doktor — że Szekspir o nas napisał. Wiesz, jestem twoim niewolnikiem. Facet musiał nas znać, po prostu musiał wiedzieć o nas. Tyle jest w tym prawdy: to trochę przerażające.
Miłość jest przerażająca.
Wytarli się. John wrócił na swoje miejsce, nie puszczając do końca drogi dłoni Sherlocka.
***
— Przyjemnie tu.
— Tak, zaiste przyjemnie.
— Zaiste — prychnął. Usiadł na dwuosobowym łóżku, zrzucając kurtkę z ramion. Położył się na plecach, jednak nie spuszczał wzroku z Sherlocka. — Co do języka, to najlepiej ci wychodzi sarkazm i szyderstwa. Chociaż te twoje sentymenty i bzdury także nie były najgorsze. Ośmielę się powiedzieć, że niesamowite.
— Mam nadzieję, że wkrótce zmienisz zdanie co do mojego języka. — Puścił oko do przyjaciela i wyszczerzył się, kiedy ten zaniemówił. Och, jak mógł żyć bez tego Johna tak długo? Pożądliwego Johna. Seksualnego Johna. Sensualnego.
— Zabijesz mnie. Zabijasz mnie. Chodź do mnie, Słońce.
— Łyżwy, John. Po to tu przyjechaliśmy, na łyżwy.
Sherlock nachylił się nad mężczyzną. Uśmiechnął się ciepło, gdy oczy doktora przybrały nową barwę. Coś pomiędzy błękitem a seledynem. Cholerny cud.
— Wiem, już wstaję. Chciałem cię tylko pocałować.
— Myślę, że mogę to załatwić.
Smakowanie ust Johan było uzależniającym doznaniem i stanowczo zbyt zajmującym. Ostatni raz ugryzł dolną wargę kochanka, po czym odsunął się, mniej zdecydowanie niż planował.
Kochanek.
Na drzwiach Johna w Pałacu Pamięci pojawiło się nowe słowo.
WSPÓŁLOKATOR
KOLEGA
PRZYJACIEL
NAJLEPSZY PRZYJACIEL
BEST MAN
PARTNER
KOCHANEK
— Łyżwy — powiedział z naciskiem.
John podniósł się do pozycji siedzącej.
— Lubisz jeździć?
— Tak. Lubię łyżwiarstwo figurowe. Lubię tańczyć.
— Nigdy mi tego nie mówiłeś.
— Zatańczyłbyś ze mną? Gdybym ci powiedział wcześniej.
— Sherlock, biegam za tobą po całym Londynie, karmię cię, rezygnowałem z każdej kobiety dla ciebie, zabiłem dla ciebie człowieka. Oczywiście, że bym z tobą zatańczył. Kocham cię. Nawet jeśli o tym wcześniej nie wiedziałem. To byłoby coś nowego, a jeśli dotyczy ciebie, na pewno coś niesamowitego.
Ile mój transport jeszcze wytrzyma? Z każdym wyznaniem Johna rozpadam się gdzieś w środku, coś mnie pożera od wewnątrz i myślę, że to tylko kwestia czasu aż umrę. Pod zniszczonymi żebrami coś żyje i nie pozwala mi poprawnie funkcjonować. Mieszka w płucach, często chowa się za sercem. Czuję jak się porusza, czuję jak zapoznaje się z całym moim ciałem. Kiedyś słyszałem, jak mówili o motylach w brzuchu. To musi być coś gorszego, coś mroczniejszego. Może ćmy albo węże. To mnie zabija.
John wyciągnął rękę w stronę Sherlocka: detektyw przyjął dłoń przyjaciela i wspólnie opuścili sypialnie.
— Opowiesz mi coś o tym?
— Jeśli...
— Chcę — dokończył za niego. — Potrzebuję wiedzieć.
— Taniec jest jak muzyka. Cicha muzyka. Nie korzystam z dźwięków, lecz z ruchu ciała. Jest zmysłowy, intymny, ale i logiczny. Kreuję własną sekwencję ruchów, która tworzy zgrabną, zgraną całość. Taniec jest też matematyką, jest pełen liczb. Odpowiednia ilość kroków, odpowiednia długość kroków, pełne obroty, pół-pełne obroty, nachylenia ciała pod idealnym kątem. Wszystko podlega harmonii i emocjom. W każdej sztuce znajduje się uczucie, a zawsze z nim rozum.
— Och, to... Czyli tak to wygląda. Dlatego czasami mam wrażenie, że twoje skrzypce krzyczą, śmieją się lub płaczą. Ty przez nie przemawiasz. To ty, Sherlock. Jakby przedłużenie twojego serca, mózgu albo krtani. Wszystkiego naraz.
Sherlock nie odpowiadał. John go przejrzał, zrozumiał, nie wyśmiał i to być może było za dużo... impulsów. Sherlock milczał.
— A co z łyżwami?
— Cóż, tu sprawa jest prosta — mówił zachrypniętym głosem. Zastawiał się, czy to przez to, że miał ochotę się rozpłakać. — Łyżwiarstwo figurowe to taniec, a ja kocham wyzwania i każdy udany skok jest dla mnie małym osiągnięciem. Dobre wybicie, poprana rotacja i bezbłędne lądowanie. Lubię to, lubię nad tym pracować. To jak komponowanie.
— Zadziwiasz mnie.
Weszli na salę.
Lodowisko nie było rozmiarów olimpijskich: wielkością przypominało raczej to, które obaj widzieli przy Tower of London. W zupełności im wystarczyło, szczególnie że byli sami. Sami także obsłużyli się przy wyborze łyżew (Sherlock starał się dobrać jak najlepsze dla Johna). Po zawiązaniu sznurowadeł stanęli na lodzie.
— Tylko Sherlock, proszę, nie nadwyrężaj nogi... bardziej.
— Nie boli mnie.
— Nadal jest nie do końca sprawna. Po prostu uważaj.
— Mhm — mruknął tylko. — Nic nie robisz. Stoisz niepewnie. Nie potrafisz jeździć. Więc dlaczego chciałeś iść na łyżwy?
— Miałem ci powiedzieć, tak? No to już. — Uśmiechnął się. Był szczęśliwy. — Tylko spójrz na siebie. Jesteś jak arcydzieło. Jak pieprzony obraz Van Gogha albo Moneta. Po prostu sztuka na lodzie. Charyzmatyczny, uwodzicielski, chłodny, nie zimny i piękny. I gdybym mógł, powiesiłbym cię w ramce nad kominkiem, ale z drugiej strony bardzo tego nie chcę, bo potrzebujesz uczucia, a ja potrzebuję ciebie. Blisko siebie. Ale gdyby cię postawić z muzeum, to nikt by się nie zorientował, że nie jesteś jednym z eksponatów, taki jesteś piękny, taki klasyczny. I wiedziałem, że taki będziesz, i chciałem cię takiego zobaczyć.
Holmes w trzech ruchach pokonał odległość między nimi.
John jest taki nadzwyczajny, taki inny, nienormalny. Szalony jak ja, ponieważ widzi we mnie, to co widzę w nim ja. I kocha mnie i pragnie, i szczyci się mną, jak najlepszym, co w życiu widział i mógł dostać. Jest dumny z siebie, że może mieć mnie dla siebie, a ja oddam mu się, bo niczego innego tak nie pragnę, jak być własnością Johna Watsona. Mógłby mnie rozciąć, wziąć sobie moją krew, moje płuca i serce, mógłby wziąć wszystko, a ja byłbym mu wdzięczny, że bierze. Miłość jest przerażająca.
— Jesteś obłąkany — szepcze przy uchu Johna — jesteś chory z miłości do mnie. Odwala ci do końca. To ty spójrz na siebie. Zaczynasz wariować.
— Nie wiem, czy to mi przeszkadza, raczej nie. Jestem twoim niewolnikiem, pamiętasz? Od pierwszej chwili, gdy cię poznałem. Już wtedy oszalałem, może mnie zaraziłeś. I wiesz co? Nic mnie to kurwa nie obchodzi. Uwielbiam cię.
— Przestaniesz wiedzieć świat poza mną. To niezdrowe.
— Jesteś całym moim światem, Sherlock. Jeśli odejdziesz, pójdę za tobą.
— Przestań, przestań... za dużo...
— A to dopiero początek.
Pocałunek. Drugi, kolejny. Mnóstwo pocałunków na lodzie. Pocałunki pełne desperacji, zębów, potrzeby, języków, szalonej miłości.
— Nauczę cię jeździć — wydyszał w szyję Johna, po chwili znowu ją całując. — Nauczę cię. I będziemy duetem.
— Jasne, zgadzam się. Jak zawsze.
Nowa wiadomość.
„Wówczas jeden z chłopców schwycił żołnierza i nie mówiąc, dlaczego właściwie to robi, rzucił go wprost do pieca; była to na pewno wina diabełka z tabakierki. Żołnierz stał w jasnym blasku płomienia i było mu niesłychanie gorąco, ale nie wiedział, czy pali go zwykły ogień, czy też ogień miłości. Stracił swe kolory, ale czy stało się to w czasie wędrówki, czy też z powodu zmartwienia – tego nikt nie mógł powiedzieć. Patrzył na maleńką panienkę i ona patrzyła na niego; czuł, że topnieje; lecz wciąż jeszcze stał dzielnie, trzymał broń na ramieniu". - SM
Chłopiec i diabeł. John rycerz. John żołnierz. Ołowiany żołnierzyk spłonął. A zaraz po nim tancerka, ale Sebastian nie mówi o tancerce, Moran mówi tylko o płonącym Johnie. John, który spłonie. Sebastian nie obiecuje pięknego zakończenia, nie obiecuje ołowianego serce w popiele, nie obiecuje tego. Chce, żeby John spłonął.
Wypalę ci serce, Sherlock.
Sebastian czy Jim. Moran czy Moriarty. To jedność; to jedność jak ja z Johnem, choć my jesteśmy lepsi, po stronie aniołów.
— Sherlock? Spokojnie, to tylko wiadomość.
— Nie spłoń.
— Nie mam zamiaru.
— Uratuję cię.
— A ja im przestrzelę łby. Strzelę między oczy. Wbiję miecz w serca. Jestem rycerzem, pamiętasz. Tylko twój ogień mnie chroni. To jak magiczny rytuał.
— Ty jesteś rytuałem.
— A ty smokiem na lodzie. To niemożliwe, a jednak. Jesteś cudem.