NAZNACZENIE | Draco Malfoy FF

By -knockturnalley-

5.5K 412 41

Draco Malfoy przeżył właśnie najgorsze wakacje w życiu, a kolejny - szósty rok nauki w Hogwarcie, wcale nie z... More

Zapowiedź - NAZNACZENIE
(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(8)
(9)
(10)
(11)
(12)
(13)
(14)
(15)
(16)
(17)
(18)
(19)
(20)
(21)
(22)

(7)

196 17 1
By -knockturnalley-

Kiedy docieram pod klasę, gdzie odbywać się mają zajęcia obrony przed czarną magią, prowadzone w tym roku przez Snape'a, witają mnie ironiczne spojrzenia, ale nikt nic nie mówi. Dostrzegam Thomasa i Finnigana opierających się o ścianę w samym kącie korytarza, żaden z nich nie szczyci się jednak swoim porannym osiągnięciem. Przez chwilę zastanawiam się, dlaczego — dlaczego nie wykorzystują tego przeciwko mnie i dochodzę do wniosku, że po prostu się boją — mojej reakcji, mojej przewagi. Bo zdają sobie sprawę, że tylko przybycie McGonagall uratowało im życie.

Na samym końcu kolejki utworzonej przed drzwiami sali stoi Potter, tuż obok Granger jak zwykle zawalona książkami i Weasley, z głupkowatym uśmiechem na ustach. Cała trójka rzuca w moją stronę ukradkowe spojrzenia, nie mogę jednak dosłyszeć ich szeptów. Przewracam oczami rozbawiony ich żałosnym zachowaniem i gdy chcę w końcu podejść, zapytać Pottera o stan jego twarzy, drzwi do klasy się otwierają. Wyłania się zza nich wyniosła postać Snape'a i natychmiast na korytarzu robi się bezwzględnie cicho.

— Do środka — rzuca szorstko, wszyscy posłusznie ruszają.

Ja zostaję.

Snape patrzy na mnie z wyczekiwaniem, dostrzegam, że na niewzruszonej do tej pory twarzy pojawia się podłużna zmarszczka na czole. Nie ustępuję.

— Draco, do środka — mówi, udając, że nie wie, dlaczego wciąż trwam przed salą.

— Co z nią? — pytam cicho, gdy zauważam kilka ciekawskich spojrzeń z wnętrza pomieszczenia. Nikt nie może usłyszeć. — Co z mamą?

— Narcyza ma się dobrze — ucina prędko beznamiętnym tonem. Nie potrafię odczytać z jego gestów i głosu, czy jest to jedynie próba zmuszenia mnie do wejścia, czy naprawdę zadbał o to, by dowiedzieć się o stan mojej matki. — Nic jej już nie grozi.

— Oby to była prawda — szepczę, wymijając Snape'a w drzwiach. Potem wchodzę do środka.

Zajmuję miejsce obok Blaise'a, w samym tyle ciemnego pomieszczenia. Bezwzględna cisza przerywana jest jedynie łopotaniem długiej, czarnej szaty, gdy mężczyzna mknie spiesznie na sam środek. Widać, że zadomowił się już w klasie, o którą walczył tak zaciekle przez kilka poprzednich lat. Zadbał o to, by żadne naturalne światło nie docierało z zewnątrz, a jedyną jasność stanowią płomienie pochodni zamieszczonych na ścianach. Na każdej ze ścian wiszą obrazy przedstawiające ludzi poddanych najróżniejszym torturom. Wodzę wzrokiem po tej specyficznej dekoracji, niektóre ze scen wzbudzają we mnie autentyczne obrzydzenie i odrazę. Potem strach. Zastanawiam się, czy jeśli zawiodę, jeśli mi się nie uda — czy sam padnę ofiarą takich tortur przed śmiercią, której wtedy nie uniknę.

Szorstki głos Snape'a pobrzmiewa w sali, gdy ten rozpoczyna swoją przemowę. Mam wrażenie, że wszyscy są tak przesiąknięci strachem przed nim, że nie ważą się nawet na jeden niepożądany gest — poruszenie się czy mrugnięcie powiek.

Niedługo przestaną oddychać, myślę, spoglądając po kolei na wszystkich w klasie.

Granger, która ukradkiem chowa książkę do torby pod stołem, stanowi chyba największą rozrywkę w sali, ale w pewnym momencie mój wzrok pada na osobę siedzącą tuż obok. Proste brązowe włosy spływają wzdłuż wyprostowanej jak struna sylwetki, dziewczyna ani drgnie. Z tej odległości mogę dostrzec jedynie fragment twarzy Octavii Shacklebolt, ale to wystarcza, by stwierdzić, że dziewczyna jest przerażona. Przeszywa ją autentyczny strach. Patrzy prosto przed siebie, jak zahipnotyzowana, ani razu nie uraczając Snape'a swoim spojrzeniem.

Jest zupełnie inna niż do tej pory. Zupełnie inna.

— Ma gadane, nie? — słyszę w pewnym momencie głos Blaise'a, który szturcha mnie w ramię. Odrywam wzrok od Shacklebolt i spoglądam na przyjaciela, próbując zrozumieć o co mu chodzi. — No Snape, nie? Ta cała czarna magia — facet chyba żyje tylko nią.

— Yhy — odpowiadam niepewnie.

Blaise unosi nieco brwi.

— Ty go w ogóle nie słuchasz, cnie?

Wzruszam ramionami.

— Nie — rzucam obojętnie i odwracam wzrok. Tym razem w kierunku jednego z portretów, który najmocniej przykuwa moją uwagę.

Cruciatus, brzmi podpis, a fotografia przedstawia mężczyznę w średnim wieku, którego ciało wygięte jest w straszliwych konwulsjach, a z twarzy można odczytać tylko jedno — wszechogarniający ból. Oczy wypełnione nieustającym błaganiem, domyślam się, że z otwartych szeroko ust wydobywa się krzyk przerażający nadzwyczaj. A jedyne o co prosi, to śmierć.

Natychmiastową.

Znów myślę o kolejnych godzinach spędzonych dzisiejszego poranka na siódmym piętrze, gdy Pokój Życzeń znów milczał jak zaklęty, a drzwi mimo usilnych błagań pozostawały schowane. Nie mam pojęcia, co robię źle, nie wiem, jak sprawić, by w końcu się udało — coś musi być nie tak. Ale nie wiem co.

I nie znam nikogo, kto mógłby mi w tej sytuacji pomóc.

— Rusz się, Draco. — Szturchnięcie w bark zmusza mnie do powrotu do tego, co dzieje się wokół. Wszyscy podnoszą się z miejsc i dobierają w pary, dopiero wtedy zwracam uwagę na dyrygujący głos Snape'a

— Zaklęcia niewerbalne wymagają wyjątkowego skupienia i umiejętności, dlatego wątpię, by komukolwiek z was udała się ta sztuka... — ogarnia wzrokiem całą salę i dodaje: — kiedykolwiek.

W klasie robi się spory ruch, niektórzy zaczynają już rzucać nieudolne zaklęcia, jednak żadne z nich nie jest takie, jak być powinno, a każde kolejne machnięcie różdżki wzbudza u Snape'a jedynie uśmiech politowania. Szczególną uwagę przykuwa do wyczynów Pottera i Weasleya, co cieszy mnie niezmiernie, bo nie muszę brać udziału w tej dziecinadzie. Opieramy się z Blaisem o brzeg naszej ławki, ramię w ramię, i wodzimy wzrokiem po otoczeniu.

— Nie nauczy nas zbyt wiele, nie? — szepcze Zabini, śmiejąc się pod nosem.

Kwituję cicho:

— Z pustego nawet Snape nie naleje, a z chwastów bukietu nie zrobisz.

***

— Draco, gdzie ty idziesz? — pyta Zabini po skończonych zajęciach, gdy wszyscy pozostali już się ulotnili i korytarz jest zupełnie pusty. — Mamy teraz wolne, cnie, a lochy są tam...

Wskazuje palcem w stronę schodów, prowadzących na sam dół zamku, patrzy na mnie, jakbym był niespełna rozumu.

— Mam coś do zrobienia — mówię, myśląc o kolejnych godzinach, jakie spędzę na siódmym piętrze.

— Czyli? — Blaise nie daje za wygraną, co zaczyna mnie nieco denerwować. Nie mogę tracić czasu na zbędne tłumaczenia.

— Czyli mam coś do zrobienia — powtarzam szorstko. — Nie twoja sprawa, Zabini.

I ruszam pustym korytarzem, nie czekając na jego reakcję. Zdaję sobie sprawę, że akurat Blaise Zabini nie jest osobą, która zasługuje na takie traktowanie, ale nie mogę inaczej — nie mogę ryzykować, że ktoś dowie się, co i gdzie robię, a raczej, co i gdzie próbuję zrobić.

Dociera do mnie, że znalazłem się w takim momencie życia, gdy nie mogę zaufać nikomu — absolutnie nikomu. Dotychczasowi znajomi, przyjaciele stanowią zagrożenie na równi z wrogami, mogą tak samo przyczynić się do niepowodzenia, zdradzić, zrujnować to, co do tej pory udało mi się osiągnąć.

Śmierciożercy nie dbają — o nic i o nikogo.

Kiedy po kolejnych dwóch bezowocnych godzinach opadam na krzesło w sali eliksirów, tuż obok Blaise'a i Notta, jestem wykończony. Mam wrażenie, że przez ostatnie godziny nie robiłem nic, poza beznadziejnym włóczeniem się pod ścianą i formułowaniem w myślach najróżniejszych próśb, by zadziałało.

Bez skutku. Znowu.

— Jak tam twoje sprawy? — pyta Blaise nieco ironicznie, przyglądając mi się bacznie. Muszę wyglądać tragicznie, ale staram się tym nie przejmować.

— Stabilnie — kłamię i staram się, by mój głos brzmiał choć trochę przekonująco. Próbuję stłumić w sobie narastające poczucie winy, że traktuję zapewne jedyną normalną osobę w tym zamku, jak kolejnego wroga — osobę, której nie ufam. Ale nic nie mogę na to poradzić. Dodaję cicho, bo sala powoli zapełnia się uczniami: — Stary, ja naprawdę chciałbym ci powiedzieć, ale...

Blaise uśmiecha się ironicznie.

— Jasne — kwituje prędko, nie dając mi dokończyć. — Pewnie, że byś chciał.

Wzdycham zrezygnowany, zsuwając się na krześle. Gdyby tylko wiedział.

— Cześć — dobiega nas po chwili znajomy głos i Pansy siada na ostatnim wolnym miejscu przy naszym stole. — Mogę? — pyta, chociaż wiem, że zgoda wcale nie jest jej potrzeba.

— Pewnie — odpowiada natychmiast Zabini, Nott skina głową niemrawo, zatopiony w lekturze nowego podręcznika do eliksirów.

Ja nie zwracam na dziewczynę uwagi, wodzę wzrokiem po pomieszczeniu, byle nie spojrzeć na nią po tym, co powiedziałem rano. Dziewczyna także pozostaje obojętna na moją obecność i nie zaszczyca mnie nawet jednym spojrzeniem, zaczyna rozmowę z Zabinim, a ja tylko się przysłuchuję. Nie mam ochoty na denne pogawędki, które zaczynają mnie coraz bardziej męczyć.

Ale po chwili, gdy ich rozmowa trwa w najlepsze i zdają się dogadywać lepiej niż kiedykolwiek, zaczynam zastanawiać się, czy to ja już nie potrzebuję ich, czy może to oni nigdy nie potrzebowali mnie.

W pewnym momencie drzwi się otwierają i do środka wchodzi wolnym, nieco pokracznym krokiem niewysoki, mocno korpulentny mężczyzna, z dobrotliwym uśmiechem na ustach.

— Witajcie, moi drodzy — mówi, zbliżając się do podwyższenia, na którym znajduje się profesorskie biurko. — Jak już wiecie zapewne, nazywam się Horacy Slughorn i w tym roku będę miał przyjemność prowadzić dla was niezwykle ważne w wykształceniu każdego czarodzieja — zajęcia eliksirów.

Głos Slughorna jest nieco skrzekliwy, ale zarazem przepełniony nadmierną serdecznością, której tak mocno nie ufam. Ogarnia wzrokiem całą salę, a jego uśmiech pogłębia się, gdy dostrzega w samym rogu Pottera. Prycham ironicznie. Kolejny.

— O, Harry, jak miło cię widzieć w tej sali — oznajmia, a jego ręce wykonują parę uciesznych gestów w stronę Pottera, który zdaje się być nieco zawstydzony. — Tak, mogłem się tego spodziewać, twoja matka, Lily, tak, ona była naprawdę niezwykłą czarownicą, fenomenalną w sztuce warzenia eliksirów, naprawdę...

Wzdycham znudzony, puszczając mimo uszu kolejne zachwyty nad Potterem, kwestią jego Wybrania i nadzwyczajnie utalentowanych rodziców, których on i tak nie miał okazji poznać. Nie wiem, dlaczego ludzie aż tak bardzo zachwycają się właśnie nim, właśnie w ten sposób, bo Potter nie zrobił nic — absolutnie — nic, by stać na piedestale, który fundują mu od momentu urodzenia. Fakt, że jego rodzina stała się celem ataku Voldemorta, a wszystko potoczyło się w ten, nie inny sposób, nic nie zmienia. Bo ile rodzin zginęło z ręki Czarnego Pana? Ilu rodziców oddało życie za swoje dzieci, kiedy on nie bacząc na kwestię istnienia ludzkiego życia, tak po prostu wypowiedział dwa słowa. Avada Kedavra.

Znów myślę o matce i o tym, czy Snape mówił prawdę. Tak mocno martwię się, że ona sama jest teraz na celowniku Ministerstwa i niedługo dowiem się z Proroka, że ją także aresztowali, że już jej nie ma. I tak bardzo boję się tego momentu, bo wtedy zostanę już zupełnie sam.

Skazany tylko na siebie.

— A co znajduje się w tym kociołku? — dociera do mnie pytanie Slughorna, który pochyla się nad swoim biurkiem i wskazuje mosiężną wazę. Wydobywa się z niej bladoróżowy dym o mocnym, przyjemnym zapachu.

Ręka Granger natychmiast ląduje w górze i nie czekając na pozwolenie, odpowiada podekscytowana:

— To amortensja, najsilniejszy na świecie eliksir miłosny, który jednak powoduje tylko i wyłącznie poczucie zakochania, nie autentyczne uczucie.

Slughorn zdaje się być zachwycony jej geniuszem, nad którym kręcę tylko rozbawiony głową. Fascynujące, panno Granger, doprawdy fascynujące.

Zauważam, że Blaise przypatruje mi się niepewnie, jakby sprawdzał, czy wciąż jestem w tej sali, ale nic nie mówi. Pansy odwrócona jest do nas tyłem, przygląda się bacznie temu, co dzieje się na środku klasy.

— Wspaniale, panno Granger, wspaniale — kolejne zachwyty profesora zaczynają mnie nużyć, spoglądam na zegarek, ale do końca zajęć pozostało sporo czasu. Stanowczo zbyt wiele, by przetrwać wysłuchiwanie nieustających komplementów pod adresem Gryfonów. Wiecznie najlepsi, zawsze wyróżniani nad inne domy. Ale już niedługo się to skończy, myślę. Już niedługo. — Dwadzieścia punktów dla Gryffindoru, a to — mówi Slughorn i wskazuje palcem na buteleczkę z płynem o kolorze płynnego złota w środku — czyli Felix Felicis będzie nagrodą za wykonanie dzisiejszego zadania. Płynne szczęście, jeden łyk i cały dzień staje się najpiękniejszy pod słońcem, wszystko nam się udaje, nic nie jest w stanie nam przeszkodzić.

Wpatruję się bez mrugnięcia okiem w Slughorna, łykając każde kolejne słowo, jakie wydobywa się z jego ust. Płynne szczęście, pobrzmiewa w moim umyśle, wszystko nam się udaje.

I dociera do mnie, że może właśnie to jest rozwiązaniem moich problemów.

Wszystkich — co do jednego.

W klasie prawie natychmiast wzmaga się ruch, gdy Slughorn wydaje polecenie otwarcia podręcznika na stronie dziesiątej i uwarzenia eliksiru, który się tam znajduje najlepiej, jak potrafimy. Podekscytowanie spowodowane jest wyłącznie nagrodą, o której marzy zapewne każdy w pomieszczeniu, bo nie przypominam sobie, by którekolwiek zajęcia ze Snapem odbyły się w tak żywej atmosferze. Przekartkowuję prędko nowiutki podręcznik, bo wiem, że nie mogę tracić ani chwili czasu — muszę zdobyć Felix Felicis i nikt, absolutnie nikt w tej sali nie jest w stanie mi zagrozić.

Oprócz Granger, myślę, choć nigdy nie przyznam tego na głos. Nie mam pojęcia, w jaki sposób los mógł obdarzyć szlamę większymi zdolnościami niż większość przeciętnych czarodziejów, z którymi na co dzień mam do czynienia.

Podręcznik ląduje rozwarty tuż przede mną. Wywar Żywej Śmierci.

Lustruję wzrokiem dość skomplikowaną recepturę, coraz bardziej podenerwowany, bo jeszcze nigdy nie zmagałem się z tak złożonym procesem tworzenia eliksirów. Nigdy nie miałem problemów z tym przedmiotem, a fakt, że Snape ze względu na znajomość z moim ojcem próbował dawać mi fory, nie miał większego znaczenia. Naprawdę znałem się na rzeczy, co tylko potwierdziły ubiegłoroczne SUM—y i otrzymany bez większych problemów wybitny. Ale to, co mam właśnie przed sobą, to zupełnie inna bajka, myślę i zaczynam gorączkowo rozglądać się po pomieszczeniu

Wszyscy ze skupieniem analizują kolejne podpunkty lub szukają potrzebnych ingrediencji, dokoła nie słychać żadnych głosów, a jedynie nerwowe szuranie krzeseł, stukanie noży o blat czy uderzanie o brzegi kociołków.

Spoglądam ukradkiem na Granger, by sprawdzić jej postępy i ocenić w miarę racjonalnie swoje szanse. Dziewczyna wrzuca już pierwsze składniki do mosiężnego kociołka i miesza intensywnie, wędrując wzrokiem od karty książki do tworzonego wywaru. Wiem, że muszę się spieszyć.

Sięgam czym prędzej po wymagany korzeń waleriany i kroję go zwinnymi ruchami na maleńkie kawałeczki, zupełnie jak polecił autor. Wrzucam wszystkie do wnętrza parującego naparu, który powoli tworzy się w moim kociołku i po kilkunastu minutach osiągam całkiem zadowalający efekt. Po dodaniu soku z lekko rozgniecionego strączka sopophorusa mój eliksir przybiera jasną, fioletową barwę. Klnę cicho pod nosem, analizując uważnie dotychczasowe kroki, bo nie jest to wymagany przez autora jasnoliliowy odcień, czym zwracam uwagę Zabiniego.

— Wyluzuj, Draco — śmieje się i dopiero teraz dostrzegam, że chłopak pracuje w spokojnym, stabilnym tempie, jakby w ogólnie nie przejmował się faktem toczącej się wokół rywalizacji, a mimo to jego wywar wygląda znacznie lepiej niż mój.

Nie odpowiadam. Wracam do lektury książki, by nadrobić stracone właśnie sekundy, ale ręce zaczynają mi drżeć nieprzyjemnie, bo wiem, że właśnie schrzaniłem wszystko i zaprzepaściłem swoje szanse. Do końca zostaje zaledwie pół godziny, ale nie zamierzam się poddać — nie teraz.

Podążam dalej według instrukcji, wrzucam kolejne składniki, wzmacniam płomień pod kociołkiem i zaczynam mieszać według receptury. Wstrzymuję oddech przed ostatnim ruchem ręką w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara i modlę się, by mój wywar przybrał pożądaną barwę bladego różu. Po chwili ciecz staje się różowa, a chociaż zdaję sobie sprawę, że nie jest to efekt zupełnie satysfakcjonujący, oddycham z ulgą, bo jest naprawdę blisko ideału.

A jeśli Granger nie zdoła go osiągnąć — mam szansę na zwycięstwo.

— Kurwa! — Dobiega mnie jęknięcie Blaise'a. — Osiem razy, nie dziewięć! Przecież to tylko jeden...

Unoszę głowę i widzę, jak chłopak opada na krzesło. Jego wywar ma teraz barwę ciemnej zieleni i w niczym nie przypomina tego z ilustracji z podręcznika. A chociaż powinno mi być żal, w duchu odczuwam sporą ulgę, bo Blaise był naprawdę blisko.

— No, wyluzuj, Blaise — droczę się, powtarzając jego własną radę. On rzuca mi tylko wściekłe spojrzenie. Wcale się nie dziwię.

— Daj spokój, Draco. — Pansy odzywa się do mnie po raz pierwszy na tych zajęciach, a w jej głosie słyszę niemały wyrzut. — A ty, Blaise, daj spokój, liczenie to naprawdę nie jest aż tak ciężka sprawa — wzdycha, kręcąc głową z politowaniem.

Gdy otwieram usta, by jej odpowiedzieć, Slughorn oznajmia donośnym głosem:

— Koniec, koniec czasu! Proszę przerwać wszystko i odsunąć się od swojego eliksiru, zaraz zobaczymy...

Mężczyzna wędruje od stolika do stolika i przygląda się naszym tworom z mniejszym bądź większym entuzjazmem, jednakże żaden do tej pory nie wywiera na nim większego wrażenia. Rzucam okiem na cztery kociołki stojące przed nami — mój ma barwę jasnoróżową, całkiem zadowalającą, Blaise'a nędznej zieleni, Pansy dotarła dopiero do etapu lilii, ale mój wzrok przykuwa wywar Notta, który zdecydowanie poradził sobie z nas najlepiej. Jego kociołek wypełnia bladoróżowy płyn. Idealny. Spoglądam nieco z wyrzutem na wysokiego, żylastego chłopaka, który wodzi leniwie wzrokiem po kamiennym suficie, jakby to, co działo się właśnie teraz w sali nie było godne jego uwagi. Zamyślona twarz nie zdradza żadnych emocji, a we mnie wzmaga się złość, że dałem się pokonać tuż pod moim nosem.

Gdy Slughorn podchodzi do naszego stolika, wiem już, że nie mam szans. Pochyla się po kolei nad każdym kociołkiem, wzdycha nad tworem Zabiniego, uśmiecha się dobrotliwie nad Pansy, potem kiwa aprobująco głową nad moim, ale wiem, że to za mało.

I gdy w końcu ocenia eliksir Notta, ku mojemu zdziwieniu, jego twarz pozostaje zupełnie obojętna. Jakby nie docierało do niego, że ma przed sobą perfekcyjnie wytworzony Wywar Żywej Śmierci. Mija nasz stolik i podchodzi do ostatniego — tego, który zajmuje Potter, Weasley, Granger i jakiś Puchon. Więc została już tylko ona, myślę, odczuwając niemałą odrazę, że mógłbym przegrać w tym pojedynku ze zwykłą mugolaczką.

Dwa pierwsze eliksiry należące do Weasley'a i blondwłosego Puchona wywołują u Slughorna jedynie pełen pobłażania uśmiech. Spoglądam nerwowo na jego twarz, gdy zbliża się do kociołka Granger i wzbiera we mnie na nowo nadzieja, bo mężczyzna nie ogłasza wszem i wobec, że poradziła sobie najlepiej — a to znaczy, że mam szansę.

Mój entuzjazm gaśnie jednak tak szybko, jak się pojawił, gdy ostatni oceniany eliksir wzbudza w mężczyźnie wyraźną euforię. Przecieram oczy ze zdziwienia, bo należy on do Pottera, który stoi teraz dumny nad swoim kociołkiem i ściska w rękach zniszczony podręcznik. Wyraz tryumfu na jego twarzy wzmaga we mnie złość i narastające uczucie nienawiści. Bo ktoś taki jak Potter najzwyczajniej w świecie nie mógł mnie pokonać — jego umiejętności w eliksirach zawsze oscylowały na poziomie żadnym bądź szczęściu, które pozwoliło mu się tu dostać, a teraz bazuje jedynie na swoim tytule Wybrańca i uwielbieniu ze strony nędznego profesora.

I mimo to, właśnie on dzierży w ręce przedmiot, który miał być mój. Który naprawiłby wszystko.

Felix Felicis.

Gdy wychodzimy z klasy, obdarzam Pottera nienawistnym spojrzeniem i syczę tak, by tylko on zdołał usłyszeć moje słowa:

— Ciesz się, póki możesz, Potter. Przyda ci się.

Nie muszę mocno się starać, by zabrzmiało to jak autentyczna groźba.

A"T

Continue Reading

You'll Also Like

164K 4.5K 184
⚠️!!‼️Zaburzenia odżywiania, przekleństwa, przemoc, ataki paniki, sceny 18+ ‼️!!⚠️ Siostra Karola, o której praktycznie nikt nie wie. Mieszka w Angli...
104K 2.3K 30
Inspektor Maria Szajner mimo, że jest uważana przez swoich pracowników za surową i zawsze opanowaną osobę, jest przez nich lubiana. Inspektor ceni so...
11.7K 902 54
- Wiedziałaś? - zapytał marszcząc brwi. - Lloyd ja - zawachałam się. Nie miałam pojęcia co mu powiedzieć. Miałam przecież być z nim szczera. - No ta...
111K 2.7K 51
Co by było gdyby Hailie zgodziła się wyjść za Adrien podczas tej pamiętnej kolacji?