Budzi mnie cichutkie pukanie do drzwi mojego pokoju. Próbuję je zignorować i przewracam się na drugi bok. Niestety nie przynosi to zamierzonych zysków. Po moim pokoju roznosi się jęk poirytowania i drzwi cichutko uchylają się. Poznaję po krokach, że jest to nasza gosposia, pani Mary. Zwykle nie pozwalam jej wchodzić do mojego pokoju i ruszać rzeczy, ale ona i tak tam wchodzi. Jest zbyt przytulnie i ciepło by zacząć się wydzierać.
- Przepraszam, że budzę panienkę – rozsuwa zasłony, a pokój zalewa fala światła. Mruczę coś pod nosem i zasłaniam poduszką oczy. – Ale przyszedł panienkę odwiedzić jakiś młodzieniec. Mówi, że chciał zobaczyć czy wszystko w porządku po wczorajszym dniu.
Odwracam się tak gwałtownie, że spadam z łóżka z głośnym hukiem. Szybko zrywam kołdrę w kwiatki (którą kupiła pani Mary) i patrzę na kobietę z wytrzeszczonymi oczami. Nie możliwe by wrócił. Nie możliwe. Nie możliwe.
A kiedy wszystko stało się możliwe?
Ignoruję głos w głowie próbując pozbierać myśli. Nie mam pojęcia czy to Colin. Być może to Tom z tym paskudnym zalotnym uśmieszkiem. Podnoszę się z podłogi, cała obolała i w pośpiechu zakładam szlafrok. Pierwszy czy drugi nie mogą mnie tak zobaczyć. Pospiesznie ubieram soczewki i zaczynam makijaż. W połowie malowania brwi zastygam w bezruchu. Nie mogę tak po prostu tam zejść. Muszę dowiedzieć się więcej. Przywołuję w głowie obraz Toma i obraz Colina. O co powinnam zapytać? Jeżeli zapytam o kolor włosów będzie to pytanie dość ogólne. Pech sprawił, że obaj mają podobny odcień, chociaż Colin ma złote połyski, które idealnie pasują do jego barwy oczu.
Oczy
No tak, przecież to oczywiste. Żadna barwa oczu nie równa się barwie oczu znanego mi chłopaka. Odwracam się na fotelu i przyglądam jak pani Mary zmienia pościel. Nuci coś pod nosem, a ja od razu rozpoznaję melodię. Stara kołysanka, którą śpiewała mi, gdy byłam chora bądź w stanie silnej depresji. Uśmiecham się kącikiem ust i wracam do przerwanej czynności z takim samym pośpiechem jak poprzednio.
- Pani Mary. – zaczynam niewinnie – Jakiego koloru ma oczy ten młodzieniec? – podkreślam ostatnie słowo, by wyglądało to na dość irytujące, że zwraca się do niego per młodzieniec. Oczywiście nie przeszkadza mi język pani Mary. Czasem w duchu uśmiecham się, gdy zwraca się do mnie panienko. Niełatwo teraz o tak kulturalnych ludzi.
- Och, oczy jak ocean. Błękitne, że aż prześwitujące. Jak głębia bez dna, jak najpiękniejszy diament. Nigdy takich nie widziałam. Dlatego w pierwszych chwili myślałam, że to jakiś naciągacz czy złodziej, ale jak powiedział, że zna panienkę i wiedział o wczorajszym nieszczęściu, to musi być panienki znajomy. Chyba, że źle zrobiłam. Powinnam dzwonić po policję? – zastyga w panice.
Colin.
Wrócił.
Moje serce przeszywa grzmot. Byłam pewna, po wczorajszym pożegnaniu, że już go nie będzie, że zniknął na zawsze. Szybko wracam do rzeczywistości i do pobladłej ze strachu pani Mary.
- Nie, to mój – zawieszam na chwilę głos. Kim on dla mnie jest? Znamy się jeden dzień, uratował mi życie, pomógł się pozbierać i nie zapomniał. Jednak wciąż jest dla mnie kimś obcym, kimś do kogo nie powinnam mieć zaufania. Jak nazwać taką osobę?
- Przyjaciel. – słowo opuszcza moje gardło. Nie wiem dlaczego. Być może by nie kierować podejrzeń w jego stronę. Być może uważam go za przyjaciela. Nie rozumiem już siebie i tego co się wokół mnie dzieje. Przełykam więc gorycz, która narasta w przełyku i kończę makijaż. – Ma na imię Colin.
- Colin. Coraz dziwniejsze te imiona. Jak ja byłam młoda to ludzie na coś takiego nie pozwalali. Hary, George, Edward - to są prawdziwe imiona. Ach, szkoda gadać. – wychodzi z pokoju wraz z koszem prania.
Korzystając z chwili wytchnienia i samotności biorę głęboki wdech i podchodzę do szafy. W środku aż mieni się od różnych odcieni czarnego. Przeszukuję wieszaki w poszukiwaniu czegoś sensownego, czegoś w czym nie będę wyglądać jak nastolatka z problemami i czegoś co nie jest zbyt oficjalne. W kącie szafy zauważam pudełko z kokardką. Wzdycham z irytacją i otwieram pudełko. W środku znajduje się mój prezent na 16 urodziny od pani Mary. Kupiła mi czarną sukienkę, w drobne, fioletowe kwiaty. Był to najbardziej absurdalny prezent, który dostałam przez te 6 lat bycia podopieczną cioci. Nie dość, że nienawidzę sukienek to na dodatek ta ma wzór z kwiatów. Zatrzymałam ją jednak, bo był to dość odważny krok, na który zdecydowała się pani Mary. Cieszę się, że wciąż ma nadzieję, że jeszcze stanę się normalna.
Tak bardzo bym chciała.
Zamykam pudełko i kładę na spód szafy. Nie jestem jeszcze na to gotowa. Może kiedyś. Może gdzieś indziej, na bezludnej wyspie, gdzie będę mogła zrzucić perukę i być sobą.
Rozmarzona wyciągam parę jeansów i sweter z głębokim dekoltem. Pod spód ubieram koronkowy, czarny top i zakładam mój naszyjnik. Dar od mamy. Przyciskam go do serca i pospiesznie ubieram trampki. Wyciągam skórzaną torebkę na ramię i kładę tam najważniejsze rzeczy. Jeszcze raz staję przed lustrem i podziwiam swój ubiór. Na co dzień się tak nie ubieram. Jednak dziś zrobię wyjątek.
Schodzę po schodach z każdym krokiem nabierając wdech. Staram się nie panikować, udawać, że wszystko jest w porządku.
Kiedy jednak go widzę cały mój trud staje się niepotrzebny.
Jest ubrany w jeansową kurtkę, z czerwoną podszewką, czarną bluzę, kremowe spodnie i białe sportowe buty. Dech zapiera mi w piersi, gdy patrzę w jego piękne oczy. Próbuję się opanować, próbuję ukryć moją czerwoną twarz pod włosami. Wstaje z krzesła i podchodzi uśmiechnięty. Pragnę się uśmiechnąć, pragnę zdobyć się na ten gest, jednak nie wiem czy potrafię się jeszcze uśmiechać.
- Dzień dobry – aksamitny głos przerywa ciszę. Nie należy on jednak do mnie, jest cieńszy i pełen tajemnicy. Colin uśmiecha się szerzej pokazując rząd idealnych, białych zębów. Czuję się niezręcznie w jego obecności. Nie wiem, czy zalewa mnie zachwyt czy coś całkiem innego. Nie rozpoznaję już własnych uczuć.
- Dzień dobry. – odpowiada z grzecznością. Biorę głęboki oddech i odwracam spojrzenie.
- Chcesz się napić herbaty? Czy może kawy? – pytam niewinnie, rozglądając się po kuchni. Drzewo za oknem znów przykuwa moją uwagę. Tym razem nie wydaje mi się tak samotne i okropne jak wczoraj.
- Miałem zaproponować to samo. – uśmiecha się szelmowsko – Tylko, że w bardziej przestronnym miejscu.
- Czy uważasz moją kamienicę za mało przestronną? – chwytam się za serce. – Jak śmiesz ją obrażać?
Colin chichocze i przegryza wargę. Wokół robi się dziwnie przyjemnie, słońce mocniej grzeje, a powietrze staje się lżejsze. Przypatruję się jak promienie oświetlają twarz chłopaka. Tak bardzo chciałabym móc chwycić teraz za ołówek i rysować, rysować, rysować.
- Co powiesz na szybkie śniadanie i wspólnie udanie się do oceanarium?
- Jestem zachwycona tym pomysłem. – wykrzywiam kąciki ust, lecz dalej nie przypomina to uśmiechu. Chłopak idzie w stronę drzwi, a ja powiadamiam panią Mary, że wychodzę. Oczywiście słucham krótkiego kazania na temat niebezpieczeństw (co oczywiście wywołuje moją irytację) i jestem wolna. Docieram do Colina, a on w żartobliwym geście podaje mi ramię. Patrzę na niego pełna niedowierzania co chłopak kwituje tylko beztroskim uśmieszkiem.
Spacerujemy jak dwójka przyjaciół, która ma tyle do powiedzenia, że milczy. Nie wiem co powiedzieć, Colin również się nie odzywa. W końcu coś tam mamrocze pod nosem wskazując na restaurację po drugiej stronie ulicy. Kiwam głową i już po chwili wchodzimy do lokalu. Jest tu nawet przyjemnie, chociaż z pewnością za dużo czerwieni. Przed moimi oczyma widzę krew, jest jej pełno. Napływa z każdej strony. Słyszę krzyk, swój krzyk, tak dobrze mi znany. Zaciskam mocno oczy.
Chwytam się blatu jakiegoś stolika. Jest mi duszno, strasznie duszno. Pomieszczenie jest zdecydowanie za małe, kręci mi się w głowie. Chłodne dłonie masują moje plecy a pod ich znajomym dotykiem odprężam się Otwieram oczy i mój wzrok skupia się na drewnianym stoliku. Spoglądam przestraszonymi oczami na Colina, ale on tylko uśmiecha się łagodnie.
-C...c...co się stało?- próbuję oddychać spokojnie. Colin odprowadza mnie do boksu. Siadam i odchylam głowę. Masuję skronie próbując zrozumieć co miało miejsce kilka sekund temu.
- Spokojnie – insynuuje Colin – Zrobiło ci się po prostu słabo. Chyba coś sobie przypomniałaś- marszczy brwi. Spoglądam na ulicę i na kamienice po przeciwnej stronie. Uspokajam oddech i spokojnie opanowuję się. Colin zamawia dla mnie wodę, a gdy kelnerka ją przynosi chwytam łapczywie szklankę i piję aż do samego dna.
- W porządku? – pyta, gdy stawiam szklankę na stoliku. Kiwam głową nie odważając się na wypowiedzenie słów. Mój głos mógłby mnie zdradzić, tak jak dokonał już tego kilkukrotnie dzisiaj.
- To pewnie dlatego, że wyciągnąłem cię z domu bez śniadania. Jestem taki głupi... – przeczesuje włosy ręką.
- Nie. – odważam się wtrącić – Nie, to nie twoja wina. Ja... - przegryzam wargę – poczułam się źle od tych ścian. Przypomniało mi to o wczorajszych wydarzeniach.
Nakrywa moją rękę swoją, która wczoraj została pokryta nowym bandażem. Znów czuję to wspaniałe uczucie ciepła rozchodzące po dłoni.
- Często tak masz?
- Nie – kłamię. Zbyt szybko. Wydaje mi się, że mnie przejrzał, że wie, że to nieprawda. Daje jednak za wygraną i rozgląda się za kelnerką.
Po 5 minutach jakaś pani raczy do nas podejść i przyjąć nasze zamówienie. Colin zamawia frytki i burgera, ja jednak decyduję się na tradycyjne, angielskie śniadanie. Kelnerka przynosi mi herbatę, a mojemu towarzyszowi ciemną kawę.
Ciepły napar przynosi ukojenie. Czuję się znów małą dziewczynką, grającą w chłodne wieczory z tatą w gry planszowe. Uśmiecham się do siebie w duchu i spoglądam na moje dłonie. Opuszkiem palca dotykam szorstkiego materiału bandaża i myślę o osobach, z którymi się jeszcze nie skontaktowałam. A raczej tylko o jednej – Beatrice. Tak się o nią martwię. Aby oponować ból przykładam herbatę do ust. Spoglądam zza filiżanki na Colina, który lustruje mnie swoimi błękitnymi oczami. Unoszę brwi, ale on tylko uśmiecha się szeroko.
- O czym myślisz? – pyta ostrożnie. W jego wzroku widzę ciekawość. Aż nadmierną ciekawość.
- Myślę o mojej przyjaciółce. Nie kontaktowałam się z nią od wczoraj i martwię się.
- Co ci powiedział wczoraj ratownik? – przy zadaniu tego pytania dostajemy swoje zamówienia. Czuję się dziwnie, bo Colin nie widział jak wczoraj spanikowałam. Zajmuję się jedzeniem i próbuję wymyślić odpowiedź wymigującą, gdy w drzwiach staje znajoma sylwetka.
Zbyt znajoma.
Tom kroczy na przedzie swojej bandy. Od wczorajszego dnia nic się nie zmienił. Ani jednej rysy, ani jednego zadrapania. Wygląda tak jakby wczorajsze wydarzenia w ogóle się na nim nie odbiły. Próbuję skulić się jak najbardziej, aby mnie nie zauważył. Nie umyka to uwadze Colina, który spogląda za siebie. Na szczęście Tom i jego spółka siadają po drugiej stronie knajpy. Rozsiadają się wygodnie, śmieją i żartują nie zwracając uwagi na innych. Colin spogląda na mnie, a ja jedyne czego pragnę to mieć magiczną moc i zniknąć stamtąd jak najszybciej.
- To twoi znajomi? – pyta zaciekawiony. Nie wiem, jak wytłumaczyć mu na czym stanęły nasze relacje i jak skończył się ostatni raz, kiedy go widziałam. Staram się udawać, że go tam nie ma, że wszystko jest w porządku. Zerkam przelotnie na stolik oddzielony od nas 4 innymi. Na szczęście Colin zasłania mnie swoim potężnym ciałem.
- Tak jakby. To on wczoraj... - biorę głęboki wdech – To przez niego uciekałam.
Źrenice chłopaka rozszerzają się. Podnosi się, ale szybko chwytam go za rękę. Spoglądam mu w oczy pełna błagania by tego nie robił.
- Proszę. – szepczę. Patrzy na mnie, a jego oddech staje się nieregularny. W końcu jednak siada z powrotem, a ja modlę się, by nikt tego nie widział. Jednak Colin wcale się nie uspokaja. Jego zaciśnięta szczęka i pięści mówią za niego. Wracam do jedzenia co po chwili czyni też chłopak. Z tyłu lokalu dobiegają odgłosy śmiechu. Staram się nie patrzeć w tamtą stronę. Staram się skupić na czymś innym.
- Ten bydlak zasłużył sobie na porządny łomot. – Colin także powstrzymuje się od spoglądania na tą parszywą twarz. Dzisiaj jednak daję za wygraną i w spokoju dokańczam moje śniadanie. Kiedy kończę proszę Colina by na mnie zaczekał i udaję się do łazienki.
Puszczam zimną wodę i próbuję obmyć sobie twarz. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Wciąż powtarzam to sobie w głowie spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Zasłaniam oczy dłońmi i cieszę się chwilą spokoju i ciemnością, która mnie otacza.
- Proszę, proszę. – podskakuję ze strachu. – Kotek się przede mną chowa. Nieładnie. Tak się nie bawimy. – jego zęby połyskują w świetle lamp. Cofam się pod samą ścianę, nie mam drogi ucieczki. Robi mi się gorąco, strach paraliżuje wszystkie moje kończyny. Tom zamyka drzwi i opiera się o kran. Próbuję coś wymyślić, próbuję, jednak moje myśli spełzają na niczym.
- Myślałaś, że cię nie zauważę? Taką piękną twarzyczkę zauważę wszędzie. – podchodzi do mnie i gładzi po policzku. Moje oczy napełniają się łzami, a ciało walczy z obrzydzeniem. Modlę się do kogokolwiek, by ktoś mi pomógł, uratował mnie. – Wiesz, bardzo było mi przykro, kiedy uciekłaś ze szkoły, ale przynajmniej uniknęłaś pożaru i wiedziałem, że mój kotek jest bezpieczny.
- Czego chcesz? – udaje mi się wypowiedzieć dwa słowa. Moja twarz zmieniła się w jeden wielki wodospad łez. Moje ciało nie należy do mnie. Moja dusza krzyczy, a krew szumi w uszach.
- Och, niczego piękna Kennedy.
Czuję jak moje ciało przeszywa sztylet. Wszystko zastyga w bezruchu, czas staje w miejscu. Spoglądam z niedowierzaniem w oczy Toma i nie wiem, nie wiem co mam robić. Znów jestem 12 letnią dziewczynką, znów boję się tak jak wtedy. Pragnę wezwać mamę, tatę, jednak oni odeszli.
Odeszli wraz ze mną.
Widząc moje zmieszanie i strach Tom uśmiecha się szeroko.
- Myślałaś, że nikt się nie dowie? Myślałaś, że jak ukryjesz się pod nową tożsamością to nikt Cię nie znajdzie? Biedactwo, które zamordowało swoją rodzinę. Jak się z tym czujesz? Jak się czujesz spoglądając w lustro każdego dnia i widząc zabójcę? A kim jest ten chłopak? Kolejną ofiarą?
- Proszę! Przestań! – krzyczę przez łzy, moje ciało wstrząsają drgawki. Czuję się wrakiem, czuję się jakby ktoś mnie roztrzaskał, chociaż zrobił ze mnie piękną lalkę. Moje nogi się poddają i zjeżdżam po płytkach na podłogę.
- Powinnaś się poważnie zastanowić nad moją ofertą, Elane. – kuca i podnosi siłą moją brodę. - Masz szczęście, że jest jeszcze aktualna. – podnosi się i odchodzi. Nie wiem, ile czasu płaczę. Nie wiem, ile zajmuje mi pozbieranie moich kawałków. Tak bardzo pragnę zapaść się pod ziemię. Tak bardzo.
- Elane?
Tak bardzo nienawidzę tego imienia.
Znowu się rozpadam. Colin chwyta mnie w potężne ramiona, a ja pozwalam mu się objąć. Klęczymy na podłodze, dzięki czemu chłopak okrywa całe moje ciało. Nie puszcza mnie, dopóki ostatnie drgawki nie przejdą, a ja się nie uspokoję. Biorę głębokie wdechy i wydechy, starając się chociaż trochę zalepić otwartą ranę w sercu.
- Dziękuję. – udaje mi się wyszeptać w jego włosy. W końcu opuszczam ręce, co czyni także Colin. Pomaga mi wstać. Podaje mi również chusteczkę i cierpliwie czeka aż będę gotowa.
- To on, prawda? To ten złamany kutas? – spoglądam w błękitne oczy i nie śmiem zaprzeczyć. Chłopak przeklina coś pod nosem i szybko wybiega z łazienki.
- Colin! Nie! Proszę! – krzyczę i biegnę za nim. Kiedy docieram na główny parter knajpy Colin już chwyta Toma za jego koszulkę i wyciąga go z boksu. Inni koledzy Toma również wstają pełni szoku i ekscytacji. Wiem, że są w stanie zaatakować, jeżeli Colin wykona pierwszy ruch. Dobiegam szybko i chwytam go za potężne ramie. – Proszę! Colin! Nie warto!
- Masz na imię Colin? – śmieje się Tom. – Cóż to za imię. Godne wieśniaka. – jego koledzy wtórują mu śmiechem. Jestem przerażona. Szarpię go z całej siły, ale on najwyraźniej nie zwraca na mnie uwagi.
- Skrzywdziłeś Elane dwukrotnie. Nie daruję ci tego świnio! – bierze zamach, gdy w dłoni Toma i jego przyjaciół pojawiają się noże.
- NIE!! – krzyczę z całych sił, ale nie słucha. Wszystko dzieje się jakby z zwolnionym tempie. Colin wykonuje ruch, jego ręka już prawie dosięga szczęki Toma, gdy coś staje po między nimi. A raczej ktoś. Przygotowuję się do uderzenia, ale go nie czuję. Pięść odbija się kilka centymetrów od mojej twarzy. Siła uderzenia jest jednak tak wielka, że upadam na podłogę. Jestem zbyt oszołomiona by pojąć to co miało miejsce sekundy temu.
Colin kuca obok mnie, przeprasza, ma nawet łzy w oczach, Tom śmieje się wraz z przyjaciółmi. Kelnerka podbiega i krzyczy coś na nas wszystkich. Nie jestem w stanie niczego zrozumieć, nie odróżniam dźwięków, a czas staje się dziwnie zdeformowany. Biorę głęboki wdech i zamykam oczy. Gdy je otwieram wszystko wraca na swoje miejsce.
- Colin. – próbuję odepchnąć jego ciężkie ramie – Colin! Nic mi nie jest! – mówię głośniej. Chłopak spogląda na mnie i przygląda się mojej szczęce. Dotykam miejsca, gdzie powinnam mieć teraz wielki siniak jednak nic nie czuję. Chłopak patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Ja na niego również.
- Chodź – mówi cicho i bierze mnie pod rękę. Nie sprzeciwiam się i pozwalam mu podnieść moje bezwładne ciało. Kierujemy się w stronę drzwi, a w oddali słyszę donośny śmiech Toma. Upewniam się, że wszystko wzięłam i wychodzimy z restauracji. Jednak przed samym wejściem ostatni raz spoglądam za szybę.
- To nie może tak zostać. – mruczy pod nosem Colin. Nie wiem o co mu chodzi, ale w połowie drogi zawraca i spogląda na Toma. Chłopak trzyma filiżankę, prawdopodobnie z kawą i uśmiecha się w najlepsze. Jednak, gdy próbuje wziąć łyka, filiżanka pęka oblewając go ciemnym napojem. Patrzę na to z rozdziawioną buzią, a Colin bierze mnie pod ramię i odchodzi.
- Co to było? – pytam przerażona.
- Nic. – odpowiada Colin. – Najwyraźniej kawa postanowiła sama wyrządzić sprawiedliwość. – uśmiecha się szelmowsko i razem udajemy się w stronę oceanarium.