Rozdział 18.

198 25 12
                                    


Nie zdobyłam się na to, by prowadzić ze Sosnowca, a przynajmniej nie zamierzałam siedzieć za kierownicą. Byłam na tyle roztrzęsiona, że powrót ruchliwą autostradą w fotelu kierowcy wydawał się niezbyt rozsądną perspektywą. Już pal sześć życie moje i moich pasażerów — zresztą, czy anioły może zabić tak prozaiczna sprawa jak ruch drogowy? — ale co z piękną, różową gelendą, prawdziwą smoczycą na kółkach? Gdyby zawinęła się wokół wiaduktu albo rozpruła inny samochód, byłaby to niepowetowana strata dla ludzkości. Lub przynajmniej tej części, która choć trochę interesowała się motoryzacją.

Skończyło się na tym, że wylądowaliśmy w wozie w takiej samej konfiguracji, jak jeszcze parę godzin wcześniej. Wiedziałam, dokąd musimy pojechać i co musimy zrobić. Co więcej, to ja wskazywałam diablicy odpowiedni kierunek, gdy już dojechaliśmy do Cieszyna.

Prowadziłam ich plątaniną uliczek, chyba nawet nieco na okrętkę, by jak najpóźniej tam dotrzeć. Nigdy nie podejrzewałabym siebie o unikanie konfrontacji, ale, jak widać, poczciwa Lucy potrafiła wyciągnąć z człowieka wszystko co najgorsze. Kiedy dostrzegłam samochód na podjeździe, co niemal na pewno oznaczało, że mężczyzna jest w domu, wstrzymałam oddech. Z jednej strony cieszyłam się — wiedziałam przecież, że taki jest nasz cel. Z drugiej jednak, jeszcze chwilę temu wciąż miałam nadzieję, że nie go nie zastaniemy i będę mogła odwlec spojrzenie mu w oczy o kilka godzin, może dni, a najlepiej parę wieków. Nic z tego.

Wysiadłam pierwsza, nie mogłam przecież wyjść na tchórza przed Gabrielem i jego siostrą. Trzaśnięcie drzwi za plecami podpowiedziało mi, że oni również opuścili ciepłe i przytulne wnętrze gelendy, zamiast niego wybierając lodowaty, październikowy wiatr. Urocza polska jesień fundowała nam istną sinusoidę nastrojów, od przedłużenia lata aż po wyraźną zapowiedź zimy. Rodzeństwo nie poszło jednak za mną — on oparł się o kabinę, ona usiadła po turecku na masce. Chociaż irytowało mnie, że tu ze mną są, jakoś raźniej się czułam, wiedząc, że mam ich blisko, że znajdują się w odwodzie.

Edno, nie zapominaj, że to oni nawarzyli tego piwa — skarciłam się w myślach. Patrząc w niewinne, niebieskie oczęta, łatwo było zapomnieć, że gdyby nie pojawili się w moim życiu, nie byłabym teraz w czarnej dupie... Chyba.

Zadzwoniłam do drzwi. Oby nie otworzył, błagam, oby nie otworzył. Powtórzyłam to jeszcze parę razy, nim stanęłam z nim twarzą w twarz.

— Jesteś — powiedział po prostu. Objął mnie, najpierw ostrożnie, nieufnie, później przygarnął całym sobą. Może i nie wyrobiłam sobie reputacji największej fanki przytulasów w mieście, nie ganiałam raczej z plakietką "Free Hugs" i nie byłam jedną z tych wiernych psiapsiółek, do których dzwonisz, gdy chłopak łamie ci serce i do posklejania go potrzebny jest inny rodzaj czułości i bliskości. Teraz jednak mi się podobało.

Czułam, że ponad moim ramieniem patrzył na Gabriela i Lucyfer. Spodziewałam się, że za przyprowadzenie ich tu nie będzie chciał obsypać mnie brokatem. Całkiem możliwe, że bardzo głupio zrobiłam. Ja wiedziałam, że można im ufać, ale dla Roberta to były potwory, bał się ich do tego stopnia, że był gotów poświęcić naszą wieloletnią przyjaźń, by znów się z nimi nie spotkać. A ja pokazałam im, gdzie mieszka, tak po prostu.

Choć z drugiej strony, tuszowanie swojego miejsca zamieszkania nie jest pierwszą rzeczą, którą robisz, gdy chcesz się uchronić przed królową piekieł i jej tymczasowo kalekim bratem. Ja zaczęłabym od wezwania egzorcysty lub kogoś w tym rodzaju. Halo, czy są egzorcyści odsyłający anioły?

— Przepraszam — wyszeptałam w jego klatkę piersiową, czująć, że nieco zesztywniał. I bynajmniej nie chodziło mi o to konkretne miejsce, tym bym akurat nie pogardziła.

GabrielOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz