Rozdział 1-21: Marsz

2 0 0
                                    

Potknąłem się. Wystający korzeń nawet za dnia nie mógł być zbytnio widoczny, a teraz można wręcz go było uznać za niewidoczny. Wstałem z trudem, przy pomocy Cinka. Zadrżałem z zimna. Byliśmy niecały kilometr od Supraśla. Nie mieliśmy ciepłych ubrań, źródła światła ani prowiantu. Jedynie torba z paroma pistoletami sprawiała, że czułem się odrobinę lepiej. Wędrowaliśmy powoli, żeby się nie pocić, co mogło by być tragiczne w skutkach. Nogi miałem już odrętwiałe z zimna więc co chwilę się potykałem. Słychać też było regularne „kurwa" z ust Marcina, który co i rusz wpadał na jakieś drzewo. W którym kierunku się nie rozglądaliśmy wyglądało to tak samo – las, księżyc, gwiazdy i zero śladów cywilizacji. Wiedzieliśmy jednak, że podążamy w dobrą stronę. Parę razy przecinaliśmy ścieżkę, która prowadziła z Supraśla do Cieliczanek. Było to pewne pocieszenie. Nikt z nas się nie odzywał. Szliśmy w ciszy przerywanej przekleństwami. Było mi straszliwie źle. Czułem się tak przemarznięty, że czasami nie byłem pewien, czy zrobiłem już krok czy stałem w miejscu. Po około trzydziestu minutach spokojnego marszu usłyszeliśmy jęki. Wyjęliśmy bronie i zatrzymaliśmy się w miejscu rozglądając się na boki. Dźwięk wydawał się wydobywać zewsząd i nie mogliśmy go dokładnie zlokalizować. Teraz, kiedy nie słyszałem już dźwięku naszych kroków, ponownie usłyszałem to, co było słyszalne w drodze do Supraśla. Dźwięki burzy, chociaż niebo było czyste. Czy to odlegle wybuchy? Ciężko było się skupić, szczególnie, iż narastające jęki całkowicie zagłuszały resztę hałasu. W końcu zlokalizowałem zombie. Człapało przy drzewie, opierając się dwoma rękoma o trawę i ciągnąc za sobą jedną nogę. Drugiej nie było. Podszedłem do niego i wycelowałem. Nie strzeliłem, gdyż wiedziałem, że echo jakie pójdzie zawiadomi całą okolicę, a musieliśmy się liczyć z tym, że ludzie z Supraśla nas szukają. Zamiast tego wymierzyłem cios kolbą i zacząłem tłuc trupa. Ciało było w fatalnym stanie, bo po paru uderzeniach usłyszałem trzask i zobaczyłem, że wgniotłem się w głowę zombie. Nie przestawałem jednak, aż do chwili, kiedy moje ręce były pokryte krwią i fragmentami mózgu. Posoka była tak ciepła, że aż parzyła. Po upewnieniu się, że delikwent nie żyje zacząłem go przeszukiwać. Miał w kieszeni portfel, ale nie było tam nic wartościowego. Przynajmniej nie po tym jak świat upadł. W drugiej z kieszeni znalazłem zapalniczkę. Potrząsnąłem nią i zauważyłem, że jest w niej jeszcze trochę gazu. Zachwycony tym faktem potarłem kamień krzesząc iskrę. Po chwili mrok lasu przebił nieduży promyk ognia wydobywający się z zapalniczki. Moi kompani natychmiast przesunęli ręce blisko strumienia ognia i zaczęli się ogrzewać. Było to raczej nikłe źródło ciepła, jednak nawet to sprawiło, że palce przeszło przyjemne uczucie. Poświeciłem jeszcze chwilę po czym schowałem łup do kieszeni i ruszyliśmy dalej. Jeżeli spotkaliśmy zombie oznaczało to, że musieliśmy być niedaleko zabudowań. Prawdopodobnie zbliżaliśmy się do Cieliczanki. Liczyłem na spędzenie nocy w domu, gdzie nie było co prawda ogrzewania, ale przynajmniej mogliśmy się schronić przed wiatrem. Poczułem, że zaczynam smarkać. Bałem się, że złoży mnie gorączka i nie zdążymy na czas ostrzec obozu. Choroba byłaby zdecydowanie najgorszą rzeczą jaka by mogła mnie teraz spotkać. Maszerując wciąż do przodu, przedzierając się przez chaszcze i krzaki, zobaczyłem w końcu zarys domków Cieliczanki. Serce zabiło mi szybciej, gdy pomyślałem, że zaraz możemy znaleźć coś do jedzenia lub też ubrania do przebrania się. Odezwałem się charczącym głosem do moich przyjaciół, aby poinformować ich, żeby uważali teraz. Nie wiedzieliśmy czy są tu jeszcze zombie, a co najgorsze podczas naszej nieobecności mogli tu nawet pojawić się inni ocalali. Szliśmy ostrożnie, mijając powoli trupy, które zostawiliśmy za sobą gdy tu ostatni raz byliśmy. Z wyciągniętym pistoletem mierzyłem w każde miejsce, z którego słyszałem chociaż odrobinę niepokojący odgłos. Za szybami jednego z domów było ciemno, co niestety wcale nie oznaczało, że nikogo tam nie ma. Razem z Cinkiem stanęliśmy po dwóch stronach drzwi, a Erni był naprzeciwko. Daliśmy mu znak i drżącą z zimna ręką pociągnąłem za klamkę. Kiciuś wszedł pierwszy, machając bronią w wszystkie strony. Cinek wszedł chwilę po nim, a ja wszedłem ostatni, zamykając za sobą drzwi. Wybraliśmy całkiem dobry dom na przenocowanie. Był on nieduży, nie miał pietra, a wejście do piwnicy wyglądało na zasypane. Na dole nie było słychać nic. Oprócz korytarza, w którym się znajdowaliśmy były jeszcze dwie izby, kuchnia i coś na kształt salonu. Przeszukaliśmy je dokładnie parę razy, lecz nie znaleźliśmy za dużo jedzenia. Wszystko co było w lepszym stanie zapakowaliśmy wcześniej do naszego auta, teraz musieliśmy się zadowolić sucharkami i słoikiem oliwek. Było to prawie nic, ale gdy człowiek jest głodny nawet takie przekąski smakują jak arcydzieła kulinarne. Po zjedzeniu zajęliśmy się dalszym plądrowaniem chaty. Cinek w jednej z szaf znalazł parę futer oraz płaszczy. Próbowaliśmy znaleźć takie, które będą najbardziej pasowały do naszej postury, ale ostatecznie skończyliśmy wyglądając jak klauny. Nie obchodziło nas to jednak, ważne, że zrobiło się naprawdę ciepło. Z potrzebniejszych rzeczy znaleźliśmy jeszcze kompas, który walał się w jednej z szuflad w kuchni oraz tłuczek do mięsa, który idealnie nadawał się do roztrzaskiwania czaszek zombie. Następnie wszyscy położyliśmy się spać. Byłem tak bardzo zmęczony, że gdy tylko ulokowałem się w jednym z kątów, przykryty płaszczem, natychmiastowo zasnąłem. Śnił mi się Grubas oraz Łapa. Szli ze mną ramię w ramię i opowiadali niestworzone historie. Gdy jedno z nich opowiedziało o tym, że wynaleziono antidotum na postępującą zarazę to obudziłem się podniecony. Byłem jeszcze zaspany, więc mało co nie obudziłem moich towarzyszy, żeby powiadomić ich o tej wspaniałej nowinie, ale po chwili opanowałem się i przełożyłem na drugi bok próbując znowu usnąć. Za oknem jeszcze było ciemno, a my teraz potrzebowaliśmy odpoczynku. Sprawdziłem ostatkiem sił czy rygiel w drzwiach jest zasunięty i ponownie zasnąłem. Wstałem wypoczęty. Siniaki na twarzy dalej bolały, ale nie to było teraz ważne. Musieliśmy ruszać dalej. Na dworze było dzisiaj jeszcze zimniej i pochmurniej. Całe szczęście mieliśmy płaszcze i futra, które co prawda ograniczały swobodę ruchów, ale wynagradzały to ciepłem. Przeszukaliśmy pobliskie domy, starając się nie narobić za dużo hałasu. Ostatecznie znaleźliśmy tylko jakieś konserwy, które przeoczyliśmy oraz, co najważniejsze, zapałki. Co prawda nie liczyłem na zrobienie ogniska, ponieważ było to zbyt niebezpieczne, nie mówiąc już o tym, że prawdopodobnie drewno jest mokre po opadach, które co jakiś czas nawiedzały te rejony. Po prostu wzięliśmy je, żeby mieć jakieś ostateczne źródło ognia, do podpalenia prowizorycznej pochodni, której wcale tak ciężko nie jest zrobić. Kolejnym przystankiem w naszej podróży było Kołodno. Droga tam będzie podobna jak ta stąd do Supraśla, a może nawet trochę dłuższa. Chciałem jednak trzymać się drogi, żeby w razie sytuacji, gdy ludzie z obozu pojadą po nas, nie wprowadzić ich w pułapkę w Supraślu. Trzymając się uboczy i krzaków podążaliśmy gęsiego. Co jakiś czas wpadaliśmy na zombie. Tłuczek okazał się dobrą bronią, nawet przy niedużym zamachu potrafił zwalić szwendzacza z nóg, a wtedy było to już kwestią sekund, żeby dobić go paroma mocnymi ciosami. Raz sytuacja była wyjątkowo niebezpieczna, kiedy wpadliśmy na grupkę czterech trupów. Każdy z nas wziął po jednym, ale kiedy zamachiwałem się, żeby skończyć żywot, tego najbliższego mnie, to złapał mnie od tyłu drugi. Już prawie czułem krzywe, połamane zęby zatapiające się na mojej ręce, ale całe szczęście zainterweniował Cinek, który pociągnął zombie do tyłu i wpakował w niego kulkę. Sam strzał nie był zbyt mądry, ale i tak mu podziękowałem. Czułem teraz wyjątkową więź pomiędzy naszą trójką. Byliśmy obdarci, ubrani w niedopasowane ciuchy, pozbawieni większej liczby zapasów oraz z kończącą się amunicją. Nasze twarze wyglądały okropnie, a wszędzie dookoła czaiły się trupy, a my mimo wszystko parliśmy na przód, starając się unikać walki i trzymać tempo marszu. Niepokoił mnie dźwięk, który słyszałem już w Supraślu. Niebo rzeczywiście było zachmurzone, ale miarowe stukanie, które słyszę już po raz kolejny wzbudziło we mnie kolejną falę wątpliwości. Rozglądałem się jeszcze uważniej i starałem się odejść jeszcze kawałek od drogi, tak na wszelki wypadek. Po około dwóch godzinach marszu zobaczyliśmy most przy Kołodnie. Już za chwilę mieliśmy zobaczyć ruiny Kołodna, w których byliśmy parę dni temu. Dźwięk, który słyszałem nasilał się jednak i nasilał i kiedy minęliśmy linię lasu zobaczyłem co czyniło taki potworny hałas. Tłuczek mi wypadł z ręki. Cinek powiedział tylko krótki „Ja pierdole!", a Erni otworzył szeroko usta. W miejscu gdzie znajdywały się domy Kołodna stało setki zombie. Była to największa horda jaką widziałem podczas całej Apokalipsy. Szwendacze łaziły powoli, maszerując przez wioskę niczym inkwizycja. Trudno je było zliczyć, wszystkie szły obok siebie, człapiąc i wydając podejrzane jęki. To musiała być horda z Białegostoku, o której opowiadała nam Łapa. Czułem jak całe szczęście jakiego doświadczyliśmy w Cieliczankach odpływa gdzieś w nieznane. Musiałem szybko podjąć decyzje co dalej. Moi przyjaciele dalej patrzyli zszokowani, nie mogąc uwierzyć w to co widzą. Rozejrzałem się i nie mogłem znaleźć sposobu, którym moglibyśmy ominąć hordę. Całe miasto było usypane żywymi trupami. Nawet pola były ich pełne. Zmierzały one powoli w kierunku południowo wschodnim, czyli prosto do naszego obozu. Podróż lasami byłaby bezpieczna, ale zajęłaby nam pół dnia, zakładając, że chcieliśmy całkowicie ominąć miasteczko. Mogliśmy również pomyśleć o przebiegnięciu przez miasto, ale był to pomysł samobójczy, jedyne co nas tam czekało to śmierć. Wtem wpadłem na genialny, ale też niebezpieczny pomysł. Staliśmy teraz na moście, który znajdował się nad rzeką, która biegła również przez Królowy Most. Mogliśmy iść wzdłuż brzegu i starać się poruszać wzdłuż porastających rzekę chaszczy. Droga na pewno była niebezpieczna, ale wpadniecie do wody w sumie nie było wcale gorsze od zagryzienia przez zombie. Jak powiedziałem tak zrobiłem. Prowadząc Kiciusia i Cinka powoli zeszliśmy zboczem poziom niżej, pod most, tam gdzie znajdowała się rzeczka. Chaszcze były wysokie, sięgały mi do pasa a czasami i wyżej przez co czekało na nas nie lada wyzwanie. Co gorsza teren był podmokły i niepewny. Jeden zły krok i lądowaliśmy do rzeki. Przy takiej temperaturze chodzenie w przemoczonych ubraniach mogło w najlepszym przypadku spowodować chorobę. Nie mieliśmy jednak czasu na dalsze planowanie, więc pospieszając przyjaciół wskoczyłem w zarośla i zacząłem się przedzierać. Słyszałem jak podążają za mną. Droga była jeszcze gorsza niż się spodziewałem. Co parę kroków buty z głośnym mlaskiem walczyły z kupami błocka, a raz na jakiś czas ziemia osuwała się pod moimi stopami, co parę razy przyprawiło mnie o przyspieszenie pracy serca. Gdy mijaliśmy odcinek rzeki, który przepływał obok Kołodna sytuacja jeszcze bardzie się pogorszyła. Z każdej strony otaczały nas hałas jęków oraz powarkiwań. Przez moment zamarłem, kiedy usłyszałem, że z chaszczy obok człapie do nas zombie. Wykorzystując fakt, że go zauważyłem, skoczyłem na niego, aby ten nie zrobił tego pierwszy i nie wrzucił mnie do rzeki. Upadłem wraz z trupem w kępę zarośli i zdzieliłem go z duża siłą parokrotnie po głowie, aż upewniłem się, że już się nie rusza. Chodziliśmy w odstępach dziesięć metrów od siebie, więc gdy kolejny zombie, który pojawił się znikąd złapał mnie od tyłu, żaden z moich przyjaciół nie mógł mi pomóc. Poczułem jak odrętwiałe łapska chwytają mnie i ciągną do tyłu. Młotek wypadł z mi z rąk, a ja zobaczyłem twarz zombie, która znajdywała się parę centymetrów od mojej twarzy. Zrobiło mi się nie dobrze, kiedy poczułem smród rozkładu wydobywający się z gęby umarlaka. Starałem się jednak trzymać go z dala ode mnie, przytrzymując go dłońmi i próbując się wyrwać. Zombie był dosyć silny jak na kogoś, kto nie żyje i miałem ogromne problemy z zepchnięciem go. Czułem, że jego twarz jest coraz bliżej. Widziałem każdy szczegół jego facjaty, od połamanych żółtych zębów, aż po wyżarte przez robactwo policzki i te straszne szkliste powieki. Używając ostatków sił zamachnąłem się nogami do tyłu odtrącając trupa i wstając chwiejnie. Wtedy poczułem, że jedna z moich nóg zatopiła się w błoto i miałem problem z wyciągnięciem jej. Widziałem jak zombie się podnosi i zaczyna wyciągać łapska w moim kierunku. Słyszałem również szmer trzciny, świadczący o tym, że moi przyjaciele do mnie biegną. Wyciągnąłem nogę, ale było już za późno. Trup ponownie się na mnie rzucił przyciskając mnie do miękkiego podłoża i starając się wgryźć w ciało. Ponownie starałem się go trzymać i odepchnąć, ale napierał z całych sił, a ja czułem, że za chwilę puszczę. W końcu ucisk zelżał. Zobaczyłem jak kawał twarzy zombie odrywa się od reszty głowy po silnym uderzeniu Cinka. Wykorzystując sytuacje odepchnąłem obunóż martwiaka wrzucając go z pluskiem do rzeczki. Wstałem chwiejnie otrzepując się z błota i podziękowałem przyjacielowi. Jeszcze nigdy nie miałem aż tak wielkich problemów z pozbyciem się trupa. Poczułem jak bardzo osłabiony jestem i jak nie nadaję się do jakiejkolwiek poważniejszej walki. Zwolniliśmy odrobinę, żeby nie robić hałasu. Po drugiej stronie rzeczki, tam gdzie było Kołodno, widzieliśmy teraz dziesiątki trupów, które chodziły i rozglądały się na lewo i prawo. Widać było, że stwory reagują głównie na hałas i zapach, ale gdyby zobaczyły, że poruszamy się szybciej niż one na pewno by wyczuły, że nie jesteśmy jednymi z nich i zaczęłyby nas gonić. Koryto rzeki zaczęło powoli zakręcać w lewo i zamieniło się w swego rodzaju osuwisko, ponieważ teren się obniżał, woda nie trzymała się koryta, a mimo to zdradliwie podlewała okoliczne brzegi, przez co łatwo było się ześlizgnąć i wraz z lawiną błota spłynąć na sam dół. Ostrożnie schodziliśmy coraz niżej, widząc, że robi się powoli ciemno. Nasze nogawki były przemoczone, co wraz z wiatrem szybko doprowadziło do odrętwienia nóg. Poważnie się wystraszyłem, kiedy straciłem równowagę i próbując się utrzymać na nogach złapałem krzaka pokrzyw. Syknąłem wtedy z bólu i upadłem na kolano, ale mimo tego udało mi się utrzymać. Czułem coraz większe spragnienie, ale bałem się pić tej wody tutaj, szczególnie, że niecały kilometr stąd moczyło się w niej mnóstwo zombie. Gdy uporaliśmy się z zejściem szybko oddaliliśmy się od podmokłych terenów i weszliśmy w linie drzew aby choć trochę skryć się od wiatru i stanąć znowu na twardym gruncie. Musieliśmy odpocząć, bo po paru metrach poczuliśmy takie zmęczenie, że nogi zaczęły nam odmawiać współpracy. Cinek, jako że czuł się całkiem na siłach przeszedł się po lesie, żeby poszukać czegoś do jedzenia lub do picia. Ja wraz z Kiciusiem usiadłem na zwalonym pniaku i zajęliśmy się przepakowaniem. Załadowałem naboje do pistoletu i poprawiłem tłuczek do mięsa, który wsadziłem za pasek. Kiciuś też zajął się pistoletem. Po chwili wrócił Cinek, który gdzieś w lesie znalazł butelkę, którą napełnił wodą ze strumienia, oraz krzak przejrzałych jagód, które jakimś cudem ostały się do tak późnej jesieni. Nie było ich dużo i nie wyglądały zbyt apetycznie, ale zjedliśmy je z wielką ochotą. Popiliśmy je wodą, która miała odrobinę metaliczny posmak po czym zebraliśmy się do dalszej wędrówki. Załamany panującą ciszą zacząłem temat:— Jak myślicie, co powinniśmy ogarnąć z tymi zombie? Damy radę odpierać ich atak w obozie? – zapytałem.— Chuj wie. Mam nadzieję, że horda ominie to miejsce. Myślicie, że ktoś z Obozu pojechał nas szukać? Jak wpadł na hordę... — nie dokończył zdania Cinek.— Nawet tak nie myśl. Oni nie są głupi, uważali na pewno i po prostu fortyfikują obóz czekając na nas. Na pewno tak jest – stwierdziłem, sam nie do końca wierząc w te słowa. Wiatr zawiał. Poczułem szpile zimna przeszywające moje nogi – Musimy jak najszybciej dotrzeć do obozu. Czy ktoś w ogóle wie ile nas nie było?— Wydaję mi się, że jakieś dwa, trzy dni. Na pewno martwią się o nas, ale teraz przynajmniej wiemy co nam zagraża. Będziemy mogli się przygoto... — nie dokończył Erni, gdyż usłyszeliśmy szelest z lewej strony. Wszyscy jak na komendę uklęknęliśmy i schowaliśmy przy jednym z drzew wyciągając bronie. Nagle zobaczyliśmy dwa zombie idące przez las. Wydawały charakterystyczne dźwięki i widać było jak nierówno idą. Wyciągnąłem tłuczek do mięsa i już chciałem wstawać, kiedy Cinek dał mi do zrozumienia, że on się nimi zajmie. Podałem mu naszą jedyną broń do walki wręcz i obserwowałem jak wstaje. Na jego zarośniętej twarzy malowała się determinacja. Zaczął obchodzić trupy od tyłu i po chwili zobaczyliśmy jak szarżuje na jednego z wrogów. Dźwięk pękających kości i fala krwi. Te dwie rzeczy zawsze towarzyszyły zabijaniu, czasami pojedynczo, czasami w zestawie. Tym razem mogliśmy doświadczyć obu, kiedy tłuczek dwa razy uderzył pierwszego z zombie w głowę. Po pierwszym ciosie na głowie trupa pojawiło się nienaturalne wgniecenie, a po drugim ciało leżało już bez ruchu. Drugi z trupów nie zdążył się jeszcze obejrzeć gdy obuch uderzył go w twarz. Zobaczyłem jak fala posoki rozbryzguje się na pobliskim drzewie. Po kolejnych ciosach z głowy zombie została tylko plama. Odebrałem od przyjaciela broń i ruszyliśmy w milczeniu do przodu. Nikt z nas ostatecznie nie miał nastroju do rozmowy. Znajdowaliśmy się teraz parę kilometrów od obozu, byłem pewien, że dotrzemy tam przed całkowitym zmrokiem. Gdy dotarliśmy w końcu do ulicy, wzdłuż której przebiegała nasza trasa, zobaczyliśmy jak coś się czołga po ulicy. Wyciągnęliśmy bronie i teraz zobaczyliśmy, że nie był to zombie. Po ulicy czołgał się młody chłopak, na plecach miał ogromny plecak, ale jego spodnie były czerwone od krwi. Gdy nas zobaczył spojrzał z grozą w oczach i próbował coś powiedzieć. Wyciągnąłem pistolet i wymierzyłem w jego stronę. Nawet jeżeli kiedyś był zły, nie zasługiwał na takie męczarnie. Nikt na nie zasługiwał. Wtem postać odezwała się piskliwym głosem, który nawet pomimo zachrypnięcia brzmiał dziecinnie:— Pi... Zabij mnie... Brzmiało to tak żałośnie, że aż się zawahałem. Przez ostatnie tygodnie przeszedłem ogromną metamorfozę. Z zwykłego nastolatka zamieniłem się w bezwzględnego ocalałego. Z chłopca stałem się mężczyzną. Zamknąłem oczy mierząc w jego głowę i strzeliłem. Strzał odbił się echem, wiedzieliśmy, jak to mogło się skończyć więc zerwaliśmy z niego plecak i uciekliśmy. Po paruset metrach zatrzymaliśmy się aby sprawdzić zawartość plecaka. Ku naszej uciesze było tam trochę zapasów, głównie konserw rybnych oraz jakieś śmieci. Parę komiksów, latarka, dziwne zwitki papierów wyglądające na plakaty i parę innych niepotrzebnych rzeczy, które wyrzuciliśmy. Ucieszeni z znalezienia jedzenia zaczęliśmy jeść. Zatrzymaliśmy się na uboczu, żeby nie było nas widać. Pospieszałem moich przyjaciół, wiedziałem, że nie możemy sobie pozwolić na dłuższe przerwy. Gdy ruszyliśmy ponownie w trasę nie było już żadnych problemów. Po pół godzinie, kiedy to słońce zbliżało się nieubłagalnie do linii horyzontu zobaczyłem tabliczkę z napisem „Królowy Most". Co lepsze nie było tu widać żadnych zombie. Przepełnieni radością, że zaraz zobaczymy znajomych ruszyliśmy pędem w stronę obozu. Minęliśmy młyn i zakręt. Zbliżaliśmy się z każdym krokiem do naszego ogrodzenia. Światła obozu paliły się, chociaż było dziwnie cicho. Gdy byłem dziesięć kroków od płotu wiedziałem, że coś jest nie tak. W płocie ziała dziura a w wilczych dołach było zakopane auto. Tuż za płotem widać było parę trupów. Serce biło mi jak szalone. Oczy zaczęły mnie piec od łez. Wyciągając broń przeskoczyłem nad dołami i wszedłem na teren obozu. Kiciuś i Marcin szli tuż za mną. Mimo tego, że światła się paliły nie było widać nikogo. Tylko trupy. Po całym obozowisku były porozrzucane ciała zombie, ale nie tylko one. Spóźniliśmy się. Pod jednym z drzew leżało ciało Joli, a kawałek dalej ciało dwóch nieznajomych mi ludzi. Mogłem tylko zgadywać, ale podejrzewałem, że to sprawka ludzi z Supraśla. Przeszukaliśmy resztę ruin obozu, każdy domek i zakamarek, ale nie znaleźliśmy nikogo. Byłem zły. Bardzo zły. Czułem jakby coś właśnie wyrwało mi serce i gniotło pozostałe organy. W buzi zrobiło mi się sucho i ledwo mogłem oddychać. W końcu wydarłem się na całe gardło, wrzeszcząc jak opętany, nie zwracając uwagi na to czy ktoś mnie usłyszy. Nie obchodziło mnie to. Nie widziałem ciał moich przyjaciół, oprócz Joli, ale było tu mnóstwo ciał zombie i nieznajomych. Wszyscy gdzieś zniknęli. Miejsce, nad którego ochroną pracowałem upadło. Ja też upadłem, na kolana. Krzyczałem jak opętany patrząc na moich przyjaciół. Ernest po prostu milczał. Cinek wyładowywał gniew rozwalając kopniakiem barierkę w jednym z domków. Nagle usłyszałem trzask i wszystkie światła zgasły. Generator padł pogrążając nas w ciemności. Spojrzałem na niebo i wydarłem się:— KURWAAAA. ZA CO?! CO JESZCZE NAS CZEKA?Odpowiedź otrzymałem natychmiast. Zachodzące słońce oświetliło mogiłę jaka została z obozu. Oświetliło także trójkę ocalałych, którzy stali na środku wrzeszcząc jak opętani. Oświetliło również auto, które wpadło w wilczy dół przy płocie. Co najgorsze oświetliło też znak nadchodzącej klęski. Na moją twarz spadł pierwszy płatek śniegu.

Apokalipsa BobruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz