01.

57 4 18
                                    


Kiedy wielka, stalowa brama zamknęła się z trzaskiem, nie obejrzał się za siebie

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Kiedy wielka, stalowa brama zamknęła się z trzaskiem, nie obejrzał się za siebie. Z ulgą wypuścił z płuc wstrzymywane do tej pory powietrze i spojrzał w górę. Przesłonił oczy dłonią, chroniąc je przed ostrymi promieniami słońca. Widok błękitnego, bezchmurnego nieba nad głową, którego tym razem nie szpeciły, dotychczas zawsze pozostające w jego polu widzenia szare, odrapane mury zwieńczone drutem kolczastym, był najcudowniejszą rzeczą, jaką widziały jego oczy w ciągu ostatnich trzynastu lat. Powinien rozpocząć nowe życie i naprawdę chciałby móc, tak po prostu, zostawić przeszłość za tą cholerną bramą i nigdy nie oglądać się za siebie, ale wiedział, że tak nie będzie dopóki nie pozna prawdy. I choć zdawał sobie sprawę, że rozgrzebywanie wszystkiego po tylu latach, może w ogóle nie mieć sensu i doprowadzić jedynie do tego, że znów utknie w potwornym bagnie, które tym razem być może zupełnie go pochłonie, gotów był zaryzykować. Był to winien sobie i Pauli.

Zaciągnął się głęboko rześkim, wiosennym powietrzem, które w tym momencie miało dla niego zapach wolności. Warunkowe przedterminowe zwolnienie oznaczało, że nadal jest na cenzurowanym i powinien uważać, bo najdrobniejsze potknięcie może sprawić, że znów będzie oglądał świat zza krat. Niezależnie jednak od realizacji planu, który układał mozolnie i w najdrobniejszych szczegółach podczas bezsennych nocy w zimnej, obdrapanej, śmierdzącej celi, miał zamiar nacieszyć się wolnością, tym bardziej, że na własnej skórze przekonał się, że więzienie to nie miejsce na resocjalizację, a już z pewnością nie dla osób, które miały do odsiadki długie wyroki. To była prawdziwa szkoła przetrwania i swego rodzaju izolatorium dla degeneratów, do którego większość skazańców wracała, jak bumerang. Jeśli i jemu przyszłoby podzielić ten los, był niemal stuprocentowo pewien, że nie rozpaczałby z tego powodu, zwłaszcza, że przecież tak naprawdę nie znał innego życia. Zamknęli go, gdy był jeszcze nastolatkiem, za kratami spędził swoje najlepsze lata, a nie miał rodziny, przyjaciół ani domu, do którego mógłby wrócić.

– Marek.

Kąciki jego ust drgnęły nieznacznie w ponurym uśmiechu na dźwięk tak dobrze znanego mu głosu. Poprawił niewielką torbę, którą miał przewieszoną przez ramię i spojrzał za siebie. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o ciemnych włosach, solidnie przyprószonych już siwizną na skroniach, z przedramionami zaplecionymi na szerokiej piersi, opierał się biodrami o maskę swojego wysłużonego, grafitowego Golfa IV. Wojciech Zdanowicz. Kurator. Człowiek z pełnym zaangażowaniem oddający się wykonywanej pracy, wierny swoim przekonaniom, zawsze postępujący zgodnie z własnym sumieniem. Jedyny autorytet w jego dotychczasowym życiu.

– Nie spodziewałem się ciebie tutaj – przyznał, podchodząc do mężczyzny, a gdy zatrzymał się kilkadziesiąt centymetrów przed nim, wyciągnął dłoń na przywitanie.

– Dobrze cię widzieć – powiedział Zdanowicz, spoglądając mu prosto w oczy i uśmiechając się przyjaźnie. – Po tej stronie – dodał, po czym przyciągnął go do siebie i zamknął w niedźwiedzim uścisku, poklepując kilka razy po plecach w pełnym pokrzepienia geście, jakby bez pomocy słów chciał go zapewnić, że teraz może być i będzie już tylko lepiej.

– Nie musiałeś przyjeżdżać – stwierdził Marek, odsuwając się od mężczyzny na odległość ramienia.

– Wiem, ale chciałem.

– Zamierzasz pilnować, żebym nie wpierdolił się w jakieś szambo? – zapytał Walczewski prosto z mostu ze srogą miną. Nie potrzebował niańki.

Wojciech wzruszył ramionami i uśmiechnął się półgębkiem, a kiedy ponownie spojrzał mu w oczy, Marek szybko odwrócił wzrok. Miał wrażenie, że Zdanowicz czyta w nim jak w otwartej książce i widzi wszystko to, co miało pozostać ukryte.

– Przetrwałem trzynaście lat TAM – stwierdził Marek, kciukiem wskazując na wielkie, ponure gmaszysko za swoimi plecami. – Życie po TEJ stronie nie może być gorsze – dodał, siląc się na beztroski ton, choć prawda była taka, że był nieco przerażony perspektywą zmierzenia się z życiem poza murami po tylu latach izolacji, bo przecież ani czas nie zatrzymał się trzynaście lat temu, ani świat nie stanął wówczas w miejscu, choć więzienna monotonia niejednokrotnie wywierała w nim takie właśnie odczucie. Za tamtymi murami, czuł się jak w pieprzonym koszmarze, w którym każdy dzień wygląda tak samo i niczego nie pragnął bardziej, jak tego, by w końcu ktoś go z niego wyrwał. Z kolei po tej stronie miał nadzieję zacząć swój piękny sen, w którym chciałby trwać do śmierci, ale to mogło się nigdy nie zdarzyć. Najpierw musiał definitywnie pozamykać sprawy z przeszłości i ani Zdanowicz, ani nikt inny, nie mógł mu w tym przeszkodzić.

– Życie tu na pewno jest... inne. Tylko od ciebie zależy, dokąd cię zaprowadzi.

Marek westchnął, ostentacyjnie przewracając oczami.

– Dawno już nie jesteś moim kuratorem, więc byłbym wdzięczny gdybyś nie psuł mi przynajmniej tego jednego dnia jakimiś umoralniającymi kazaniami, a poza tym byłoby miło, gdybyś w ogóle nie wpierdalał się z butami, do mojego nowego życia.

Wojciech pokręcił głową z rezygnacją i sięgnął do kieszeni swoich jeansów po kluczyki.

– Wskakuj – polecił, podchodząc do drzwi od strony kierowcy. – Zjesz porządny obiad, a potem pojedziemy do mnie – zarządził i brzmiał w tym momencie jak rodzic albo pedagog, mający do czynienia z jakimś niesfornym małolatem.

Marek ściągnął brwi, marszcząc czoło. Takiej opcji w ogóle nie uwzględnił w swoim planie.

– Nie patrz na mnie jak na UFO – zaśmiał się Zdanowicz, wzruszając niedbale ramionami. – Moja kawalerka w centrum stoi pusta. Żadne luksusy, niecałe czterdzieści metrów zaadaptowanej powierzchni strychowej. Znajdziesz robotę, to będziesz mi płacił za wynajem. No chyba, że masz już nagraną jakąś inną metę?

Walczewski pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się niewyraźnie. Powinien podziękować. Nie tylko za tę propozycję, która rozwiązywała jego dylemat, gdzie powinien się podziać, ale co najmniej za ostatnich trzynaście lat, w czasie których to właśnie Wojciech Zdanowicz był jedyną osobą, która odwiedzała go w kiciu, swoją obecnością i bezinteresownym wsparciem, dodając siły, by przetrwać kolejne dni w tym piekle. Marek nigdy jednak nie był dobry w okazywaniu uczuć, a z pierdla wyniósł przekonanie, że to przejaw słabości.

– Jesteś pewien? – zapytał, spoglądając na swojego byłego kuratora ponad dachem samochodu.

Wojciech jedynie westchnął ciężko i przewrócił oczami, po czym zajął miejsce za kierownicą.

– Mój osobisty, pierdolony, anioł stróż – zaśmiał się Walczewski, odchylając głowę w tył i wygodnie opierając ją o zagłówek. – Ty naprawdę zamierzasz mnie, kurwa, pilnować – bardziej stwierdził niż zapytał i nie wiedział czy bardziej go to cieszy, czy jednak martwi.

– Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć – powiedział Zdanowicz, a gdy Marek spojrzał na niego, dodał: W każdej sytuacji – zapewnił, po czym przekręcił kluczyk w stacyjce.

Walczewski odetchnął głęboko i wlepił spojrzenie w widoki zmieniające się za boczną szybą. Nie wiedział czym sobie zasłużył na takie wsparcie ani czy Wojciech w takim samym stopniu angażuje się w życie innych swoich podopiecznych, ale dobrze było mieć świadomość, że jednak jest na tym świecie choć jedna przyjazna mu dusza. Nawet, jeśli za jakiś czas, gdy już zrealizuje swój plan, przyjdzie mu zobaczyć zawód i rozczarowanie w szarych, przenikliwych, wszystkowidzących tęczówkach kuratora.

– Chcę znaleźć Roszkowskiego – odezwał się po chwili, uważnie obserwując reakcję Zdanowicza, który jednak zdawał się być niewzruszony tym wyznaniem, zupełnie jakby spodziewał się to usłyszeć, prędzej czy później.

– Po co? – zapytał sucho, nie odrywając spojrzenia od drogi przed sobą.

– Bo to jedyna osoba, która wie, co tak naprawdę stało się w tego pieprzonego Sylwestra.

Zemsta ma Twoje imięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz