R19 - Sąd nad Buenos Aires

5 4 0
                                    

ROZDZIAŁ XIX - SĄD NAD BUENOS AIRES

John był siedemnastoletnim synem fabrykanta z La Platy. Mimo amerykańskiego imienia zawsze wymawiał je po hiszpańsku czyli „Hon". Ujmą dla Argentyńczyka było nadmiernie amerykanizować swój język. John urodził się w La Placie. Nigdy nie ukończył szkoły, zawsze ciągnęło go do innych rzeczy, ale nigdy do nauki. Gdy przyszły czasy komunizmu, rządzący doskonale wiedzieli, co robić z takimi „insektami". Skoro w jego głowie nie było miejsca na wiedzę, łatwo będzie go zmanipulować, a może w przyszłości wcielić do Milicia Armada. Tam są sami fanatycy, którzy za komunizm skoczą w ogień.

John jednak dopiero zaczynał swoją służbę. Powołano go końcem marca i z początku czuł ogromny dyskomfort, że musi wstawać o szóstej rano, że nie może uganiać się za dziewczynami, że nie może lenić się przez całe dni. Gdy przyszła wojna domowa, jego niechęć przekroczyła apogeum. Od razu zmobilizowano każdego żołnierza i przydzielono go do Armii Czerwonej na północy miasta. Teraz musiał nosić karabin i czekać na rozkazy. Paradoksalnie cieszył się, że partyzanci przejmują władzę nad stolicą. Gdyby przeżył, mógłby powrócić do rodzinnej La Platy i spróbować jakiejś pracy na czarno. Cieszył go też fakt, że rebelianci zajęli południe miasta i mknęli na Kongres. To by oznaczało szybką kapitulację czerwonych, powtarzał sobie. Piątego maja wszystko się zmieniło.

— Z rozkazu generała Juareza nakazuje się wszystkim ochranianie Atlantyku! — krzyczał stary pułkownik w zielonym mundurze Nowej Armii. —Tam będzie czekać artyleria z Casa Rosada, a wy poradzicie sobie znakomicie! — Znajdowali się na El Tigre, więc czekał ich ponad godzinny bieg na Isla Sarandi. Wtedy John zdał sobie sprawę, że jego marzenia legły w gruzie. Nawet nie wiedział, że Wolna Argentyna oblega Kongres i mknie na Casa Rosada, a rządowych szeregowców miano użyć jako mięsa armatniego, chwilowe powstrzymanie wroga. Już po pierwszych minutach nadleciały śmigłowce, kierowane przez generała sił lotniczych Mercado. Były jak szarańcza, a komuniści ginęli. Potem generał Juarez dowiedział się, że wysadzono mosty i wiadukty. Do Casa Rosada musi przejść po wrogich ulicach, obstawianych przez rebeliantów. Odmówił wykonania rozkazu, gdyż nazbyt cenił sobie honor, a śmierć tysięcy żołnierzy nie wchodziła w grę. Dwadzieścia śmigłowców prowadziło ciągły ostrzał a komuniści ukrywali się w pierwszych lepszych budynkach. Roztrzęsiony John widział śmierć kilkunastu kompanów. W zaledwie kilka sekund ostrzał wybebeszył ich na wylot. Na jego twarzy jawiły się krwawe plamy. Jeden z jego przyjaciół, Antonio, poprowadził go, ciągnąc za rękę. Razem z setką innych ukryli się w lokalnym banku. John nie miał ochoty strzelać, Antonio tym bardziej, w końcu był zafascynowany postacią Katalonii. Często przekonywał Johna, że Wolna Argentyna przyniesie wolność jakiej nie było od czasów Bolivara. Podziwiał generałów, ale do Katalonii pałał zupełnie inną formą sympatii. Pociągał go jej wygląd, to w jaki sposób wiąże wstążkę, to jaki ma uśmiech. Może przez to, że była dla niego ideałem, jakim nie mogła być żadna znana mu kobieta. Antonio był cholernie brzydki, wszystko przez połączenie pryszczy, rzadko rozsianych włosów i krzywych warg. Dlatego mógł wielbić Katalonię, bo ona nigdy go nie potępi, nigdy go nie zobaczy i nie będzie miała możliwości, by się przerazić.

Oni siedzieli i nawet nie pokusili się o strzelanie. Obawiali się, że gdy zaczną kanonadę, któryś ze śmigłowców odpowie ogniem i cały budynek się zapadnie, a gruzy zasypią ich ciała niczym Mury Jerycha na dźwięk boskich trąb. Potem wbiegł oficer, miał gwiazdki z belkami czyli stopień pułkownika. 

— Co wy do kurwy robicie! — zapytał groźnie. — Nie widzicie, że strzelają do waszych towarzyszy? Co to ma znaczyć? — Ze swojego pistoletu wydał cztery strzały, wszystkie do przypadkowych szeregowców, aby resztę zmotywować do walki. John odruchowo chciał go zastrzelić, opamiętał się jednak, gdy do budynku weszło piętnastu kaprali. — No już, prowadzić ostrzał, za El Presidente i za generała Juareza. Wtedy wychylili się wszyscy, John, Antonio i może trzydziestu innych. Pułkownik patrzył ze śmiertelnym uśmiechem. Tych co strzelali za wolno lub specjalnie sabotowali obronę, pozbawił życia. W końcu i pojazd lotniczy skierował się na nich. Był to samolot FMA IA 58 Pucara. Od razu zaczął strzelać w budynek, a pułkownik otrzymał nowy rozkaz. Generał Juarez nakazywał wycofanie się wszystkim, którzy nie są wmieszani w konflikt. Bezczelnie pognał z budynku i zrobił to w otoczeniu kaprali. Szeregowcy musieli się poświęcić i zginąć dla dobra partii.

— Sukinsyn, niech go piekło pochłonie, a śmigłowiec zastrzeli. Niech mu Katalonia przeszyje serce, komunistycznej kurwie! — zaklął Antonio, będący obok Johna. Odstąpił od strzelania i była to była kwestia honoru. Tak samo zrobił John i jeszcze paru innych.

— Co wy robicie, samobójcy? — krzyknął jeden z wielu szeregowców. Przecież do nas strzelają! W grupie siła, a może ich odeprzemy. Reszta nadal walczyła, a żaden ze śmigłowców nawet nie szykował się do eksplozji. W sąsiednim budynku wszyscy wyszli na plac z uniesionymi rękami. To też nic nie dało, bo śmigłowiec zmasakrował każdego, robiąc szeregi ciał. Antonio ze smutkiem patrzył na ten widok. Założył sobie niebieską opaskę, którą wczoraj zabrał martwemu partyzantowi. Nie zwracał uwagi na ciągłe ostrzały, zdjął nawet hełm, co podkreśliło jego brzydotę. Włosy nie dość, że przerzedzone to jeszcze tłuste i oklapnięte. Mimo dwudziestu lat miał już porządne zakola. Krzyknął w jednym momencie, gdy dostał dwa uderzenia, pierwsze w bark, a drugie w okolicach serca. Jeszcze żył, a John przetransportował go pięć metrów dalej, aby ostatnią minutę życia spędził bez wojennego natężenia.

— John, dziękuję, w tobie też tli się iskra wolności — wybełkotał ze smutkiem.

— Nie mów nic, Antonio.

— Muszę mówić, bo w czasach terroru, to jedyne czego nie mogą nam zakazać. Zamkną kościoły i szkoły, zablokują handel, zakażą używania broni i palenia zioła, ale mówić nigdy nam nie zakażą.

— Przyjacielu, dobrze że cię spotkałem.

— John, wyciągnij z moich spodni łańcuszek, bo siły mi odeszły. — John wykonał polecenie i ujrzał srebrny łańcuszek z Matką Boską z Guadalupe, tą urodziwą indianką, która ukazała się pięćset lat temu na meksykańskiej ziemi. Medalion włożył w otwartą rękę Antonia.

— Dał mi go mój ojciec, zanim zamknęli go w obozie pracy. Po tygodniu już nie żył, wdał się w kłótnię ze strażnikiem.

— Tak mi przykro — John posmutniał.

— Wierzysz w Boga, John?

— Nie wierzę, nie po tym co spotkało nasz kraj.

— To nie Bóg nas ukarał, sami pozwoliliśmy narzucić sobie tak ciężkie jarzmo. Uwierz bracie.

— Nie uwierzę. Choćbyś mnie miał zastrzelić, ja nie uwierzę. Boga nie ma i tyle, bo jak wytłumaczysz to wszystko, co nas spotyka?

— Trudno, na pewno wybaczy ci wszystko na drugim świecie. Przecież doskonale rozumie, co przeżywamy.

— Jeszcze raz dziękuję, Antonio. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy zdezerterowali, gdyby Simon Moreno wciągnął nas do Wolnej Argentyny.

— Nic już nie zmienimy. Niech żyje życie. Niech żyje Katalonia. Wiecznie piękna. — Po tych słowach oddał ducha i z jego ust wypłynęła piana, a John na kolanach kontemplował jego agonię. Po dwudziestu siedmiu sekundach ściany się zapadły, sufit runął i swoją siwą pierzynką okrył cały budynek. Każdy z obrońców leżał martwy.

LIBERTAD O MUERTEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz