Rozdział 4

11 2 0
                                    

Tak jak podejrzewał, przez resztę nocy niemal nie zmrużył oka. Parę razy zdarzyło mu się przysnąć w sposób nieprzewidziany, lecz zaraz budził się strwożony nieznanym zapachem bądź obcym dźwiękiem. Leżał wtedy na wznak w niewygodnym, ciasnym śpiworze nieskutecznie zastępującym łóżko. Nocnym widzeniem wpatrywał się w lniany sufit niskiego, woskowanego namiotu i nasłuchiwał w oczekiwaniu na najgorsze, które nie nadeszło.

     Wreszcie jego skołatany umysł przestał zwracać uwagę na kolejne źródła lęków. Znów odpływał w krainę snów tylko po to, by następny bodziec boleśnie zaznaczył swoją obecność wśród jego wyostrzonych strachem zmysłów. Nawet wciskające się do legowiska robactwo poszukujące suchego kąta nie uprzykrzało mu życia tak bardzo, jak strzegący obozowiska ludzie. I ciągnęło się to przez kilka koszmarnie długich godzin, podczas których przysłuchiwał się miarowemu, spokojnemu oddechowi człowieka śpiącego po przeciwnej stronie prowizorycznej sypialni.

     Estalavanes wiele w tym czasie rozmyślał nad sytuacją, w której znalazł się z własnej woli. Konkluzje bynajmniej nie były pozytywne. W głębi serca drżał niczym osika na wietrze, starał się jednak opanować na tyle, by niczego po sobie nie zdradzać, choć było to trudne. Nie radził sobie z przytłaczającymi go emocjami. Czuł ich zbyt wiele na raz, by je porozdzielać i nazwać, a co dopiero zrozumieć.

     Obrócił się na bok i udawał głęboki sen, słysząc, jak mistrz wstaje z posłania. Obawiał się, że walące mocno serce zdradzi jego drobne oszustwo, kiedy poczuł bliską obecność mentora obserwującego jego twarz. Nie było łatwo podjąć się kontrolowania oddechu, uciszania łomotu w piersi oraz pilnowania, by rytm snu nie brzmiał fałszywie, więc nawet jeśli starzec przejrzał fortel, to nie okazał tego w żaden sposób. Dotkliwe wrażenie minęło. Klapa uniosła się z łopotem, a pierwsze promienie słońca sięgające leśnego obozu pochłonęły mężczyznę, zabierając go na niebezpieczne zewnątrz. Chłopak trwał w tej pozycji przez kilkanaście uderzeń serca i dopiero upewniwszy się, że nic mu nie zagraża, powrócił do studiowania coraz jaśniejszego dachu schronienia.

     Żył, dostał ciepły posiłek i możliwość wypoczęcia po męczącej nocy, ale ludzie nie robili niczego bezinteresownie. Zawsze żądali czegoś w zamian za okazywaną dobroduszność, a gdy tego nie otrzymywali, stawali się okrutni i nieprzyjemni. Jak te straszliwe oprychy, które raz w miesiącu zjawiały się w noclegowni i realnymi groźbami wymuszały opłatę za coś, co nazywały podatkiem od ochrony. Est nie orientował się co to podatek ani tym bardziej dlaczego mieliby ochraniać przybytek, w którym nigdy nic się nie działo, mimo to opiekun drżącą dłonią odliczał wtedy konkretną sumę złotych koron i nie wchodząc w dyskusje, zawsze czynił powinność, wywołując uśmiechy na paskudnych gębach drabów. Może i nie znał wartości ludzkiej waluty, lecz złote korony widywał na tyle rzadko, by wiedzieć, że są najcenniejsze.

     – Dzień dobry, Estalavanesie.

     Zaskoczony elf omal nie krzyknął na dźwięk łagodnego głosu, który przywoływał go do rzeczywistości spod uchylonej poły.

     – Jeżeli już nie śpisz, chłopcze, to chciałbym zamienić z tobą kilka słów.

     Est opieszale przetoczył się na bok i podniósł do pozycji siedzącej, plącząc w trokach śpiwora. Ostatecznie zrezygnował z dalszej szamotaniny, by z zażenowaniem pociągnąć się za ucho, co nie uszło uwadze odświeżonego opiekuna. Elf przemilczał powitalne uprzejmości. Wstyd blokował myśli pragnące wydostać się z jego ciężkiej, niewyspanej głowy.

     Doradca Złowieszczego Niedźwiedzia wszedł do środka. W dłoniach trzymał drewnianą misę wypełnioną po brzegi wodą, a przewieszony przez jego ramię kawałek materiału zapewne miał służyć za ręcznik.

Biały elfWhere stories live. Discover now