***

176 37 29
                                    

Niektórzy, pociągając za spust odruchowo zamykają oczy. Ja, bardziej od wystrzału zawsze obawiałam się czasu, gdy kula zmierza już do celu. Gdy oczekiwanie się przeciąga, a uczucie bezradności przykleja kończyny do podłoża. Gdy mogę już tylko patrzeć.

Niedługo minie dziesięć lat od momentu, gdy ktoś przestrzelił mój urodzinowy balonik. Pękł. Rozpadł się, wypluwając z siebie ohydne konfetti. Tragiczna Samotność, przerażająca Nieśmiałość i paniczna Desperacja wymieszane z czarną rozpaczą rozlazły się po kolorowych ścinkach papieru. Zawirowały poruszone przez rozhisteryzowany huragan i opadły wprost na zapłakaną siedmiolatkę.

Siedząc na podłodze w kącie, wmawiała sobie, że to tylko zły sen. Wdychając nosem wciąż obecny zapach rodziców, bała się otworzyć oczy, by nie zatrzeć ich obrazu. Zatykając uszy, nie chciała dopuścić do siebie faktu, że mama i tata już nigdy nie przejdą przez drzwi domu, by dopić w pośpiechu poranną kawę albo porzeczkowe smoothie. Że już nigdy nie usiądą na sofie i nie zaplanują wspólnego wyjścia do zoo. Że szczęście już zawsze będzie należało do przeszłości.

Kolejny pocisk wystrzelił już dawno, a ja mogłam tylko czekać aż znowu mnie zniszczy.

Skwierczące płomyki wspomnień wspinały się po moich plecach przy każdym zerknięciu w kalendarz. Niezliczone artykuły o zbliżającej się rocznicy i kondolencyjne spojrzenia wypalały ze mnie wszystkie dobre chwile i zastępowały je tragicznymi bliznami przeszłości. Widziałam tylko ten dzień. Dzień moich urodzin, w którym jakaś część mnie umarła.

Dzień, w którym zamieniliśmy słodycz tortu na słony posmak łez. Beztroską zabawę na pławienie się w smutku. Miły dotyk na ten szorstki i bez emocji. Najlepszych przyjaciół na telefony, a tryb offline na permanentny online. Stabilizację na niepewność, co przyniesie jutro. Różowe sukienki na te w odcieniach czerni. Pięć krzeseł przy stole na trzy najeżone kolcami, na których nikt nie chciał siadać.

To był dzień, w którym wszystko się skończyło. Rozmowy przestały istnieć. Śmiechy przestały istnieć. Wspólne posiłki przestały istnieć. Rodzina się rozpadła. A radosną siedmiolatkę zabił parszywy gnój, który wjechał w auto rodziców.

To przez niego przestałam kochać, a zaczęłam nienawidzić. Poczułam, czym jest prawdziwa wrogość i pozwoliłam, by powoli zjadała mnie od środka.

Z czasem marzyłam już tylko o tym, by odnaleźć wyłącznik mojej wrażliwości. Bo jedynie wyprana z uczuć mogłam przezwyciężyć ten żałosny skowyt niemocy, który rozlewał się po wysokim na metr dwadzieścia ciele.

W końcu się udało. Moja twarz przestała gościć szczery uśmiech, a szafa kolory.

Dziewczynka z zamiłowaniem do pasteli przywdziała szary stan zawieszenia. Na całe lata utknęła na niewidzialnym pomoście pomiędzy czarną żałobą a kolorową radością z życia.

Przy pomocy różnych odcieni szarości z całych sił próbowała stać się niewidoczna dla nieszczęścia. Być cichutką i nie wchodzącą pechowi w drogę. Ale co, jeśli przez to nie zauważało jej też szczęście?

Tydzień temu coś się do mnie uśmiechnęło. Po tym tylko ubyło kierowców, przybyło pantoflarzy i przeprosinowych bukietów. A poziom tajemnic wzrósł do krytycznego. Ale mój umysł wciąż wracał do chwili, która dawała nadzieję, że ten pocisk zamienił się w strzałę zdolną skraszować serce z kamienia.

JuliannaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz