Rozdział 4

115 24 66
                                    

14 maja 2018r. Poniedziałek

Cały dzień wracał myślami do Vehikułu Czasu. Poszedł tam tylko ze względu na kumpli. Był im winien swoje towarzystwo, bo tylko oni trwali przy nim, podczas gdy wszyscy inni omijali szerokim łukiem. W klubie czuł się nieswojo. Był przekonany, że grupa osób siedzących dwa stoliki dalej, przyglądała mu się badawczo. Wyczuł na sobie oburzone spojrzenia tych ludzi. Z pewnością plotkowano o nim i o jego areszcie. Przecież był oskarżony o gwałt. Łatka przywarła do niego niczym szkarłatna litera. Udał, że go to nie rusza, dzięki czemu wytrzymał na imprezie do drugiej w nocy. Marty i Basi więcej nie spotkali. Wymknęły się z toalety i zniknęły w tłumie. Łysy nie mógł mu darować, zwłaszcza, że przegrał zakład. Winą, oczywiście, obarczył akcję z piwem.

— Chodź tu chłopcze! Leć ino po obcęgi. W szopie za chałupą — usłyszał głos starego Grzelaka.

Bartosz pognał po narzędzie, myśląc w duchu, ileż prawdy było w słowach babci. Robota skutecznie odbierała mu chęci do głupot. Więcej, odbierała mu chęci do życia.

Wróciwszy z pracy do domu, pospieszył z pomocą w szykowaniu obiadu, na którym mieli pojawić się jego rodzice. Tęsknił za matką, do czego głośno się nie przyznał. Dziś jednak liczył na jej towarzystwo i szczerze ta myśl go radowała. Zazwyczaj celebrowali rodzinne obiady w niedzielę, dlatego zdziwił się zapowiedzią ojca na poniedziałek.

— Posól ziemniaki. Małą łyżeczkę. Nie więcej, bo przesolisz — rozkazała babcia.

Chłopak wykonał polecenie. Odłożył łyżeczkę i wyciągnął z szafki zastawę.

— Nie tą! — wrzasnęła babcia. — Daj tą na specjalne okazje. O! Tą niebieską — rzuciła, wskazując palcem szafkę obok lodówki.

Po pół godzinie dobiegł ich dźwięk silnika. Land rover parkował właśnie na podwórku. Bartosz dobiegł do okna i posmutniał. W ich stronę szedł ojciec. Matki nigdzie nie widział.

— Cześć mamo — przywitał się mężczyzna, wchodząc do salonu.

— Siadaj. Już prawie gotowe — odparła Krystyna, klepiąc Tadeusza w ramię.

— A gdzie mama? — zapytał Bartosz, podając ojcu rękę na przywitanie.

Mężczyzna się zmieszał. Usiadł z ciężkim westchnięciem i wyciągnął z paczki papierosa.

— Źle się czuje. Jakieś grypsko czy coś — odparł, wydmuchując dym.

Bartosz przełknął rosnącą w gardle gulę i sięgnął po zapalniczkę. W tym czasie ojciec wyciągnął z kieszeni spodni portfel i położył na stoliku siedemset złotych.

— Trzy dla ciebie, resztę daj babci — rzucił, chowając portfel.

Bartosz uśmiechnął się krzywo i zabrał swoją część. Pomyślał, że ojciec za nisko wycenił towarzystwo mamy. Dla Bartosza, w tej chwili, było bezcenne.

Po posiłku, usiedli wygodnie na sofie i z przejęciem oglądali wiadomości na jedynce. Dziadek, raz po raz, marudził pod nosem, rzucając obelgi w stronę telewizora, a babcia, uradowana wizytą syna, uśmiechała się, zerkając w stronę pierworodnego.

— Gienia chora? — zapytała w końcu.

— Coś tam ma. Jakiś wirus czy co. Myśleliśmy, że do niedzieli minie, ale wciąż źle się czuje — odparł Tadeusz.

— Tadziu — szepnęła konspiracyjnie, zerkając w stronę drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknął Bartosz. — To taka wymówka jest co? Mów jak jest. — Zmarszczyła brwi.

— Co też mama mówi? — obruszył się Tadeusz.

— Daj spokój — odezwał się Zdzisław, nie odrywając wzroku od migoczących obrazów. — Nie chce przyjeżdżać, to niech nie przyjeżdża. Siłą jej nie ściągniesz.

Zbrodnia [Zakończone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz