William
You've got a warm heart
You've got a beautiful brain
But it's disintegrating
Medicine - DaughterOd samego rana planowałem, co zrobić, aby dostać się do Lauren. Oczywiste było to, że nie wybłagam nikogo z personelu, o numer jej pokój, bo zaczną myśleć, że coś kombinuję, co nie było prawdą. Nie miałem w zamiarze zrobić czegoś złego, a jedynie wesprzeć jakoś dziewczynę. Dlatego właśnie wszedłem na oddział onkologii, kierując się do sali opatrzonej numerem sto dwadzieścia trzy. Zapukałem mocno cztery razy i otworzyłem drzwi.
– Potrzebuję twojej pomocy. – Oszczędzając zbędne słowa, od razu doszedłem do sedna.
Mateo natychmiast zamknął swój szkicownik i spojrzał na mnie zaciekawiony. Przesunął się i zrobił mi miejsce, po czym klepnął ręką w materac, zachęcając, abym ułożył się koło niego.
Tak też zrobiłem.
Usadowiłem się wygodnie obok przyjaciela, zrzuciłem ze stóp klapki i skopałem kołdrę w nogi, by nie było nam gorąco.– Dowiedz się w jakim pokoju leży Lauren Roy.
Brwi Mateo poszybowały w górę.– A co z tego będę miał? – No tak, od razu postawił sprawę jasno. Coś za coś.
– A co byś chciał? – Po nim można było spodziewać się wszystkiego, więc wolałem zapytać.
– Jeszcze nie wiem – wzruszył ramionami. – Zostawię sobie tą przysługę za później. Może być?
– W sumie, czemu nie.
– Git, to jesteśmy umówieni. – Uniósł oba kąciki ust w górę. – A teraz spadaj.
Spojrzałem na niego z ukosa, nie bardzo wiedząc, dlaczego mnie wygania.
– Boże, stary... – schował głowę w dłoniach. – Z tobą to gorzej niż z dziećmi. – Założył kapcie i otworzył drzwi. – Idę wykonać powierzoną mi misję, więc spadaj zająć się nic nie robieniem u siebie.
Ach. Czyli robi to teraz...
Albo się uda, albo nie, luzik.Przewróciłem oczami, ale posłusznie wyszedłem, życząc mu powodzenia. Akurat kiedy byłem już na swoim oddziale, zadzwonił mój telefon.
– Halo?
– Cześć, kochanie! – Usłyszałem głos mojej mamy w słuchawce. Moje ciało oblało poczucie bezpieczeństwa.
Moja mama była dla mnie ostoją. Bezpieczną przystanią.
– Cześć, mamo.– Jak się czujesz, synku? – Od razu zapytała, próbując ukryć zmartwiony ton.
Wiedziałem, że się martwiła.
Wiedziałem też, że po naszej rozmowie na pewno zadzwoni do doktora.
Nigdy nie ufała mi w stu procentach. Robiła to dla mojego dobra, bo mnie kochała. Ale było mi przykro, że nie wierzyła w moje słowa. Nie wierzyła własnemu synowi. Mimo wszystko jednak kochałem ją z całej siły i wiedziałem, że ona również darzy mnie ogromną miłością.– W porządku. Czuję się naprawdę w porządku – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Wczoraj czułem się o wiele gorzej, więc z zaskoczeniem obudziłem się dzisiaj bez większego bólu i z energią.– Masz to, o co cię prosiłem?
– Tak. – potwierdziła mama, co przyjąłem z ulgą. – Za dziesięć minut podrzucę ci to na oddział.
– Dzięki, jesteś niezastąpiona – praktycznie wykrzyczałem to do telefonu. – Kocham Cię!
– Ja ciebie też, Willuś. – Pożegnaliśmy się, a ja rzuciłem się na moje posłanie.
Jeśli Mateo da radę, to wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Cieszyłem się, że miałem w swoim życiu ludzi, którzy zrobiliby dla mnie wszystko.
Nie zawsze się zgadzamy, nie zawsze się dogadujemy, ale jak przychodzi co do czego, to staniemy za sobą murem.~*~
Oczekiwanie na obiad okazało się bardzo męczące. Czas strasznie mi się dłużył, a ja nie mogłem niczym zająć głowy. Cały czas myślałem o tym, czy to, co robię, na pewno jest odpowiednie. Teoretycznie nie łamałem prawa, nie robiłem też nikomu przykrości, ale co, jeśli Lauren wcale nie życzyła sobie mojej obecności? Wtedy, zamiast jej pomóc, tylko bym jej dokopał.
Potrząsnąłem głową, wyrzucając te głupie myśli z głowy. Muszę myśleć pozytywnie, bo wtedy będzie większe prawdopodobieństwo, że wszystko się uda. Silver miała dzisiaj dializy, a Mateo za jakiś czas kolejne badania, więc tym razem nie poszedłem zjeść do nich obiadu, kiedy przyszedł na niego czas. Zjadłem w samotności, wychwalając jedzenie. Z roku na rok było coraz lepsze, co ogromnie mnie ucieszyło. Pamiętam, jak ledwo przełykałem obrzydliwe papki, a teraz? Jedzenie może nie było najsmaczniejszym, ale było na dobrym poziomie. A tak mi się przynajmniej wydawało. Być może byłem już przyzwyczajony do tutejszego jedzenia, nie znałem innych smaków, możliwe więc, że to dlatego uważałem to jedzenie za smaczne.
Zabrałem się za obiad. Było puree z ziemniaków oraz gotowany indyk. Chyba. Do tego była mizeria i jabłko. Porcja była dość duża, ale ja nigdy nie byłem w stanie zjeść całości, co innego Mateo. Przypominał mi trochę odkurzacz. Wciągał wszystko, dosłownie wszystko. Miał duży apetyt, co przyjmowałem z ulgą. Nie zawsze taki był. Na początku choroby nie jadł praktycznie nic. Był wkurzony, z nikim nie rozmawiał, buntował się. Próbował wszystkich od siebie odsuwać.
Kiedyś, jak był zły, rzucił plastikową butelką, która akurat trafiła Sil w głowę. Byliśmy zmęczeni jego ciągłymi krzykami, które słyszeliśmy codziennie na świetlicy i postanowiliśmy wziąć sprawę w swoje ręce. Podniosłem wtedy butelkę, złapałem przyjaciółłkę za rękę i podszedłem do Mateo. Rzuciłem w niego butelką i spytałem, czy zabolało. Kiedy on zdezorientowany kiwnął głową, ja wskazałem na Sil i powiedziałem, że ją również to bolało. On ją przeprosił, a my zaczęliśmy się razem trzymać. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni.
Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Lubiłem wracać do wspomnień, zwłaszcza tych wesołych.
To właśnie one nas budują. I chociaż nie każde są dobre, warto pamiętać o wszystkich. Bo dzięki nim stajemy się tym, kim się stajemy. Stajemy się sobą.Dokończyłem jedzenie obiadu i popiłem go wodą. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał godzinę czternastą dwadzieścia cztery. Miałem jeszcze sześć minut do wyjścia. Wziąłem z szafki nocnej różę, którą pielęgniarka przyniosła mi razem z obiadem i obracałem ją w dłoniach. Była naprawdę ładna. Co, jak co, ale moja mama zdecydowanie znała się na kwiatkach.
Czekając na odpowiednią godzinę, umyłem ręce, oraz zęby, żeby się jakoś prezentować. Popsikałem się również perfumami, bo pewnie szpitalny zapach we mnie wsiąknął. Żeby było jasne, nie stroiłem się, po prostu nie chciałem, aby pomyślała, że słowo higiena u mnie nie istnieje.
Kiedy wybiła czternasta trzydzieści, wyszedłem z pokoju, trzymając kwiatka w ręce. Musiałem zjechać trzy piętra w dół, po czym ze środka, skierować się na prawe skrzydło i znaleźć odpowiedni oddział. Nie było to dla mnie problemem, bo przez moje spacerki, znałem ten szpital jak własną kieszeń. Całość zajęła mi około dziesięciu minut. Wszedłem jak najciszej do oddziału, udając, że wcale tu nie leżę, a przyszedłem kogoś odwiedzić. Na moje szczęście, nikt nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Patrzyłem na numery pokojów, powtarzając jeden głowie.