2.Vespa

1.3K 114 10
                                    

  Virati.

Co z tego, że mam zapasowe klucze, kiedy ten skurczybyk nigdy nie zamyka drzwi? Myślałem rozgorączkowany, gdy klamka pod moją dłonią ustąpiła bez oporu, a po cichym kliknięciu, wejście do posesji stało dla mnie otworem. Taa, dla mnie i dla tysiąca złodziei.

— Lavan! — Mój donośny głos rozprzestrzenił się po wnętrzu domu. Zegar w holu wskazywał godzinę dziesiątą rano. Poza ciszą nikt nie raczył się ujawnić.

Westchnąłem ciężko, odstawiając ciężkie, tekturowe pudła na stół w kuchni i rozejrzałem się. O dziwo, było wysprzątane. Czasami, gdy tu przychodzę to tak, jakbym przekraczał bramy portalu i wkraczał do nowego ekosystemu, gdzie pizza potrafi raczkować po podłodze.

— Lavan! — Powtórzyłem wołanie, tym razem o wiele mniej cierpliwie. Jeszcze chwila i nie będzie ani trochę przyjemnie. Na szczęście usłyszałem z górnego piętra pośpieszne kroki. Dobrze, ten pośpiech jest ostatnią z oznak szacunku, jaki ten dzieciak jeszcze wobec mnie czuje. Chociaż tyle.

Po chwili zobaczyłem go w drzwiach. Nie dziwiłem się już widokowi przed moimi oczami. Chłopak nie raz i nie dwa witał mnie tylko i wyłącznie w samych bokserkach, trzymających się na tej linii bioder, która ledwo ledwo pozwalała mu zachować przyzwoitość.

— Virati! — Powitał mnie zaspanym uśmiechem, dmuchając w przydługawą grzywkę na czole. — Jak zwykle gładki, pachnący i wcześnie na nogach.

— Jest dziesiąta rano, cholero jedna! — zawołałem, szukając palcem zegara, którym mógłbym wskazać godzinę, ale nadaremnie. Zrezygnowany, opuściłem dłoń.

— Dla niektórych to jeszcze pora spania — zauważył beztrosko, oglądając się przez moje ramię, gdzie stały pudła.

— Owszem, dla tych, co nie mają żadnych obowiązków — odgryzłem się, nawet nie próbując przemówić mu do rozsądku. Po tysięcznej próbie przekonania go, że powinien zająć się czymś pożytecznym, znaleźć stały zarobek i poszerzać horyzonty wiedzy, w końcu musiałem się poddać, uznając swoją porażkę. To było jak rzucenie grochem o ścianę. Lavan miał własne zdanie na temat sposobu życia.

— Co tam masz, drogi kuzynie? — zapytał, zignorowawszy moją uwagę.

— Zawieziesz to do stadniny — oznajmiłem, odwracając się jednocześnie w stronę stołu. Wiedziałem, że zaraz z ust Lavana padnie protest. To już była czysta formalność, którą należało ze spokojem przetrwać, by ostatecznie i tak zmusić go do działania.

— Czemu ja, a nie ty? — spytał, kładąc dłonie na blacie. Zajrzał do pudeł, które skrywały różnego rodzaju końskie osprzętowanie. Ciężkie jak cholera, o czym moje plecy miały nieszczęście się przekonać.

— Bo ja mam inne sprawy na głowie. A ty jak widzę, wciąż się lenisz.

Przewrócił oczami, a potem ziewnął.

— To jest czysty wyzysk.

— Ująłbym to raczej, jako pomoc rodzinie — sprostowałem, nastawiając czajnik na wodę. W jakimś sensie ten dom należał też do mnie, więc czułem się tu swobodnie. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że mnie ten dom należał się bardziej, ze względu na nią.

Ailya... zmęczyło mnie myślenie o niej, dzień w dzień, bez przerwy przez dziesięć długich lat, ale jednak nie potrafiłbym z tego zrezygnować. Chociaż duch jej obecności kładł cień na wszystko co robiłem, ceniłem sobie wielce tę dziwną formę bliskości, jaką mnie otaczała. Byłem pewien, że nie zapomniała o mnie, podobnie jak ja o niej. To, co kiedyś nas łączyło było zbyt silne, aby coś tak błahego, jak odległość i czas zdołało to zniszczyć.

— Słuchasz, co mówię!? — Głos Lavana niemal przerwał mi błonę bębenkową. Spiorunowałem go wzrokiem, pragnąc ukryć zażenowanie. Byłem poważnym człowiekiem i to chwilowe roztargnienie nie pasowało do mnie.

— Nie wydzieraj się tak — poprosiłem — Nic, co powiesz nie uratuje cię przed obowiązkami. Te pudła jeszcze przed południem mają zostać zawiezione do Hwang Rasami, rozumiesz?

Popatrzył na mnie jak na jakiegoś przygłupa, spojrzeniem wolnym od głębszych emocji.

— Przed chwilą zgodziłem się je zawieść. Gdzie ty krążysz myślami? — Strzelił mi z palca w czoło. Nienawidziłem tego najbardziej na świecie i przede wszystkim dlatego Lavan cały czas mi to robił.

— Świetnie! — Kiwnąłem głową z zadowoleniem, wykazując siłę spokoju. — To moje zadanie na dzisiaj dobiegło końca. Acha, Lavan? — Obejrzałem się na niego.

— Tak? — westchnął ze znudzeniem.

— Nie myśl, że wywiniesz się dorocznemu festynowi. To szczytny cel i masz nam wszystkim pomóc, czy to jasne?

Usta Lavana rozjaśnił rozbawiony uśmiech.

— Wątpisz w moje dobre serducho, drogi kuzynie? — Zagrał dogłębne zdumienie, a potem rozluźnił się. — Wiesz, gdybym jednak nie chciał, ciotka znalazłaby mnie nawet na księżycu i zaciągną na ten festyn. Myślę, że możesz spać spokojnie.

Zmierzyłem go nieufnym spojrzeniem, a potem skierowałem się do wyjścia.

— A co z herbatą? — Usłyszałem wołanie. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że przed chwilą zamierzałem ją sobie zaparzyć.

— Przepraszam, ale nie mogę! — odkrzyknąłem, opuszczając dom.

***

Ailya.

Obudzenie w nowym domu dostarczyło mi porcję niemałego szoku na powitanie. Dziwiłam się, rozklejając leniwie powieki, że remonty sąsiedniej kamienicy nie turczą mi za uchem od szóstej rano, a wnerwiający sąsiad spod piątki nie dzwoni, by zapytać, czy coś mi się nie przypala, bo czuć od moich drzwi dym.

Jasne, jakbym nie potrafiła rozróżnić prawdziwej troski od chęci taniego zaciągnięcia mnie do łóżka!

Ale tego ranka było cicho i spokojnie. No, może gdzieś w oddali piał kojąco kogut, a ja nie mogłam zrozumieć, skąd u licha wziął się w Bangkoku.

Nie, żebym była aż tak mało rozgarnięta, ale spędziłam w stolicy najdziwniejsze dziesięć lat mojego życia i naprawdę łatwo poszukiwać zapachy i dźwięki tamtego miejsca w trakcie przebudzania.

Jednak, gdy dotarło do mnie, że Bangkok jest wiele, wiele kilometrów stąd, spłynęła na mnie fala tak potężnej ulgi, że przez chwile nie mogłam się ruszyć. Jakbym bała się, że kiwnąwszy palcem zmącę dobry sen i powrócę do koszmarnej rzeczywistości.

Ale teraz to była moja rzeczywistość i z wolna odbijała się na mojej twarzy pogodnym uśmiechem.

Nauczona wstawać bardzo wcześnie, omal nie krzyknęłam widząc, że jest już prawie jedenasta. Wskoczyłam pod prysznic jak oparzona, a zęby szorowałam na wyścigi z jakimś duchem, który mnie popędzał.

Mai mnie zabije! Pomyślałam z paniką i ubrana w pierwsze lepsze ciuchy, wyrwane z torby, zbiegłam na dół z jeszcze mokrymi włosami.

W połowie drogi przez salon padł na mnie czar i znieruchomiałam z jedną stopą oderwaną częściowo od podłogi.

— Cześć. — Na kanapie, jakiś miło wyglądający, mężczyzna przywitał mnie uśmiechem. Właśnie oderwał od ust filiżankę kawy i spojrzał mi głęboko w oczy. — Khun Ailya?

— Em, tak. — Stanęłam prosto, wgapiając się niego uporczywie. — A pan to...?

— Nazywam się Loy, mów mi po imieniu. — Wstał i złożył dłonie pod brodą, witając się ze mną tak uprzejmie, że przełknęłam z trudem ślinę. Kim on u licha był? — Jestem narzeczonym Mai.

Dopiero wtedy mnie olśniło. Doznałam prawdziwego, boskiego objawienia i roześmiałam się. Dziwne, że nie skojarzyłam go po imieniu.

— Ach, przepraszam! Głupio wyszło. — Podrapałam się po czole, maskując zażenowanie. — Mai musiała ci o mnie wspominać? — spytałam z nadzieją. Nie wyobrażałam sobie bowiem, abym miała mu teraz opowiadać, dlaczego jestem w domu jego narzeczonej.

— Oczywiście. — Kiwnął głową, siadając na swoim miejscu. — Mai bardzo się cieszyła z twojego powrotu. Razem szykowaliśmy dla ciebie sypialnie. Mam nadzieje, że wystrój ci się podoba.

— Bardzo — rzekłam ze sztucznie szerokim uśmiechem. Poczułam się jak dziecko adoptowane z przytułku. Może w jakimś sensie tak było? W końcu zjawiłam się tu po to, by się mną zaopiekowano. Gdy to sobie uzmysłowiłam, natychmiast zrodziło się w mnie postanowienie szybkiego stanięcia na własnych nogach. — A..., czy ona jest tu może teraz? — spytałam.

— Tak, rozmawia przed furką z listonoszem.

— Rozumiem.

Na tym zakończyła się nasz rozmowa. Byłam zbyt skrępowana, by wysilić się na coś więcej, chociaż Khun Loy wyglądał na świetnego faceta i poddając go rytualnym oględzinom najlepszej przyjaciółki, musiałam stwierdzić, że Mai strzeliła w dziesiątkę.

Loy był wysoki, świetnie zbudowany, ale szczupły. Eleganckie ciuchy sygnalizowały o dobrym zasobie jego portfela, a fakt, że ani razu nie gapił się dyskretnie na mój biust, świadczył, że ma wierne serce. Miałam nadzieje, że nie dałam się nabrać i, że koleś nie chowa za swoją uroczą powłoką jakiegoś demona. W przeciwnym razie byłam gotowa położyć go trupem za najmniejszą krzywdę Mai.

Usłyszałam jej kroki za sobą, więc odwróciłam się na fotelu w stronę drzwi. Na nasz widok, uśmiechnęła się wesoło, a potem usiadła w ramieniu ukochanego.

— Widzę, że już się poznaliście.

— Tak, Khun Loy to uprzejmy facet — powiedziałam.

— Dziękuje — odezwał się, głaszcząc Mai po policzku palcem wskazującym. Widząc ten gest – drobny, ale czuły - ogarnęła mnie nagła tęsknota za doświadczeniem czegoś podobnego. Niech to szlak, ale podczas, gdy moja najlepsza kumpela wychodziła za mąż za księcia z bajki, moje życie znalazło się na ostrzu noża. Nigdy nie powinnam była wyjeżdżać do stolicy, nigdy nie powinnam była zostawiać Virati'a. No dobrze, byłam nieletnia, a decyzje podjął mój ojciec, ale w tamtym czasie byłam zbuntowaną dziewoją i mogłam się postawić. Mogłam uciec, zagrozić popełnieniem samobójstwa, czy coś w tym stylu. Za łatwo się poddałam i teraz płacę za to cenę.

Byłam tak zamyślona, że nie usłyszałam, jak Loy dodaje, że ja również zrobiłam na nim miłe wrażenie. Gatka szmatka.

— Mai, przepraszam cię — odezwałam się ze skruchą. — Powinnam już dawno być w cukierni, a tymczasem zaspałam. Nie wiem, co mi budzik odwala, ale nie zadzwonił — skłamałam, bo tak naprawdę zapomniałam go wczoraj nastawić.

— Coś ci się pomyliło, kochana — westchnęła, a ja myślałam z przerażeniem, że zaraz mnie opieprzy za to kłamstwo. — Pracę zaczynasz jutro. Przecież nie rzucę cię w wir obowiązków tuż po przyjeździe. Wiem, że dzisiaj chętnie zwiedzisz miasteczko.

Czytała mi w myślach! Chociaż może nie tak trudno było się tego domyślić, w końcu nie było mnie tu całe dziesięć lat. Byłam jej jednak ogromnie wdzięczna, zastanawiając się, czy to normalne, że tak karygodnie nadużywałam jej dobre serce. Dawała mi dach nad głową, zatrudniła jako sprzedawczynię w cukierni, a teraz nie wściekała się z powodu mojego lenistwa.

Byłam przyzwyczajona do wczesnego wstawania, nie powinno mi się zdarzyć coś takiego. To chyba winna tego czystego powietrza i cudownej ciszy.

Nagle Khun Loy mnie zagadnął.

— Słyszałem, że w Bangkoku pracowałaś jako modelka.

Uniosłam z zaskoczeniem brwi. W brzuchu odezwał się bulgot, domagający jedzenia, a ja zdusiłam za uśmiechem wewnętrzną niechęć do wracania ku tamtym chwilom.

— Mhm. — Kiwnęłam głową. — Pracowałam dla kilku magazynów i agencji. Nigdy nie znalazłam się na wybiegu, zaliczyłam tylko parę okładek i reklam. — Urozmaiciłam odpowiedź szczegółami, wyprzedzając ewentualne pytania z jego strony.

— Zaczęła już jako dziecko, wyobrażasz sobie? — Mai pogłaskała go po dłoni, będąc ze mnie naprawdę dumną. Wzruszyło mnie to, ale naprawdę czułam się jak ich dzieciak. — Ile miałaś wtedy lat?

— Szesnaście, a więc nie dziecko, tylko nastolatka — sprostowałam.

— Wspaniale! — Loy odezwał się z uznaniem. — Niewiele dziewcząt może się tym pochwalić, chociaż domyślam się, że presja i obowiązki były przytłaczające.

— Czy ja wiem? — Uniosłam do góry wzrok po dogłębnymi zastanowieniu. — Prawdę mówiąc, do pewnego czasu byłam zachwycona. Wielu traktowało mnie jak boginię, a ja wierzyłam, że nią jestem.

— Do pewnego czasu? — Podchwycił, co wywołało we mnie paraliż.

— Dojrzałam. — Moja odpowiedź zabrzmiała nieco mniej przyjaźnie, niż powinna. — Zapragnęłam czegoś innego, co w tym złego?

— Nic nie mówię. — Roześmiał się, a Mai pośpieszyła rozmowie na ratunek.

— Ailya przeżywa teraz nienajlepszy okres w życiu. Zostawmy tę sprawę w spokoju — poprosiła go, a on zreflektował się natychmiast.

— Przepraszam, nie wiedziałem. Miałem nadzieje porozmawiać, o czym typowym, jak praca — tłumaczył mi się gorliwie.

— Nic nie szkodzi. — Machnęłam ręką. — Zrobię sobie śniadanie, a potem ruszam w miasto. — Dźwignęłam się z fotela. — Mój brzuch zaraz będzie słychać w całym Choolumpo.

Skrywszy się w kuchni, wydałam z siebie westchnięcie ulgi. Nie byłam zła na Loya za jego nieświadome wścibstwo. Starał się być miłym, a ja to rozumiałam. Dzięki temu dotarło do mnie, że w pewnym sensie nigdy nie ucieknę od przeszłości. Ludzie zawsze będą pytali, jak wyglądało moje życie w Bangkoku oraz dlaczego porzuciłam tamten wspaniały świat i wróciłam do prowincjonalnego Choolumpo, podczas gdy tak wielu pragnęło się z niego wyrwać. Choćbym bardzo chciała, nie ujdę bezkarnie.

***

Spacer po miasteczku dobrze mi zrobił. Na razie niewielu ludzi mnie rozpoznawało, chociaż ja ich twarze, nawet te mijane w ułamku sekundy, odnajdywałam w kartach wspomnień. Ten był tym i tym, robił to i to...

Znalazłam się w tej części Choolumpo, którą lubiłam zdecydowanie najbardziej, czyli na małym pasażu handlowym. Wzdłuż ulicy ciągnęły się rzędem sklepiki z witrynami, jeden za drugim, każdy pomalowany na inny, ale radosny kolor niczym z bajki. Niektóre zakryte były daszkami, niektóre miały na zewnątrz donice z kwiatami. Wokół kawiarenek czekały stoliki w klimacie włoskim, skryte w cieniu parasoli. Na środku deptaka stała miniaturowa fontanna, wokół której rozstawiono ławeczki i posadzono drzewa. Z uśmiechem zareagowałam na widok małego wózka na kółkach, w którym ten sam pan, co za mojej młodości, sprzedawał pyszne rogaliki.

Uzbierawszy na koncie niemałą sumkę oszczędności, porobiłam najpotrzebniejsze zakupy. Z Bangkoku wzięłam niewiele, bowiem praktycznie nic z moich tamtejszych ubrań nie pasowało do Choolumpo. Musiałabym inaczej paradować w komplecie ubrań „ala diva" na deptaku takim jak ten i z góry zrażać do siebie innych. Nikt przecież nie lubi komunikatu „Mam forsę", w postaci drogich ciuchów.

Zresztą, nowe rzeczy były również swoistym, nieformalnym odrzuceniem tamtego świata. Mówią, że gdy chcesz zapomnieć o chłopaku, który cię rzucił, spal wszystko, co po sobie pozostawił w twoim życiu. Chociaż ja zerwałam z miejscem, nie z facetem, miałam zrobić dokładnie to samo.

Po dwóch godzinach łażenia po sklepach, pokonawszy moje wrodzone niezdecydowanie na wszystko, wracałam drogą obładowana torbami. Wtedy pomyślałam, że potrzebuje środka transportu, chociażby marnego roweru. Wprawdzie Choolumpo nie rozciągało się na wiele kilometrów, to jednak wędrówka z niektórych miejsc do miejsc zajmowała nieco czasu, a mogłam sobie tego zaoszczędzić, więc czemu nie?

Tyle że zakup auta wydał mi się przesadzony. Nie miałabym go gdzie wcisnąć. Garaż Mai okupowała jej zatęchła ciężarówka, więc o własnym wozie mogłam pomyśleć dopiero po uwiciu swojego gniazdka.

Myślę jednak, że jakiś dobrotliwy Bóg czuwał wtedy nade mną, ponieważ minęłam dom z ogrodzeniem, na którym w oczy rzucił mi się żółty banner z granatowym komunikatem „Sprzedam Vespe w dobrym stanie".

No powiedzcie, czy nie mam szczęścia?

Zignorowałam fakt, że nigdy nie jeździłam francuską motorówką, a za kierownicą uchodziłam za niepoczytalnego kierowcę. Los dał mi szansę, a ja zamierzałam z niej skorzystać.

Nieco więc niezgrabnie z winy tobołków, pchnęłam małą furkę i weszłam na działkę sprzedawcy. Odstawiłam wszystkie torby pod jednym z krzewów i weszłam na werandę, pukając do drzwi.

Otworzył jakiś facet po trzydziestce, którego spalone słońcem ciało znaczyło się wieloma tatuażami. Chudy, z niezdrowo wyłupiastymi oczami, oparł się ramieniem o framugę drzwi, z dobrze znanym mi uśmieszkiem zboczeńca, zmierzył mnie wzrokiem.

Może jednak to nie był dobry pomysł?

— Bo ja... — Uśmiechnęłam się nieznacznie. Pamiętałam go. Chodził kilka klas wyżej do tej samej szkoły i uwielbiał pakować się w tarapaty. Widać image nigdy nie zmienił, a ja dziękowałam w duchu, że mnie nie poznał. Przynajmniej nie dał mi żadnego znaku, bym mogła sądzić inaczej. — W sprawie ogłoszenia przyszłam. — Wskazałam palcem za siebie.

Kiwnął głową ze zrozumieniem, a potem wyminął mnie i zszedł ze schodów. Poszłam za nim, chociaż nie dał mi żadnego sygnału, bym to zrobiła. Zaprowadził mnie na tyły domu, gdzie stał drewniany garaż, a w środku czekało na mnie cudo, które chciałam zakupić.

Miało wściekle czerwony kolor i srebrne wykończenia, dlatego spodobało mi się tak bardzo i pogładziłam vespę z zachwytem, na co właściciel uśmiechnął się ironicznie.

— Chce pani sprawdzić stan silnika? — spytał, a ja podniosłam na niego zdziwione oczy.

O tym nie pomyślałam! Nijak znałam się na takich sprawach i w pierwszej chwili do głowy przyszedł mi Loy. Wprawdzie ledwo go znałam, ale mogłam trochę wykorzystać jego powiązanie z moją najlepszą przyjaciółką.

— Przyjdę tu z przyjacielem — odparłam poważnie. Nie sądzę jednak, aby cokolwiek zdołało zatrzeć wrażenie, że jestem głupiutką dziunią, niemającą pojęcia, co kupuje.

— Rozumiem. — Prawie się zaśmiał, odpowiadając. Stłumiłam w sobie wyraz urażenia. Naprawdę chciałam mieć tą vespe i jeżeli miała okazać się fatalna w stanie, to nie wiem, co zrobię.

Pogadałam z mężczyzną jeszcze o ewentualnej cenie. Zastrzegł, że chce koniecznie gotówkę, więc miałam zrobić rundkę do banku, ale najpierw zamierzałam przywlec tu Loya.

Pożegnałam się i omal nie zapomniałam przy furtce zakupów. Na szczęście jeszcze miałam głowę na karku i zabrałam je ze sobą. Byłam pewna, że vespa okaże się w porządku i wkrótce będzie moja.  

Tylko Przez ChwilęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz