rozdział 5.

347 46 11
                                    

Jesteśmy niczym skała. Twarda, ściśle zespojona. Wykształcona z solidnego budulca. Z pewną dozą surowości. Stateczna i silna.

Wszystko odbija się od nas i spływa po naszej powierzchni. Życiowe tragedie, cudze troski oraz zmartwienia. Wszelkie kłopoty, te ogromne – mocno przygniatające nas do ziemi i te drobne – irytujące nas niczym kamień, który wpadł do naszego buta. Słabnące oddechy obcych ludzi, aż w końcu ich nieunikniona śmierć.

Wszystko to uderza w nas niczym nigdy nieustający deszcz. Niesłabnąca ulewa. Jej zimne krople starają się żłobić wąskie kanaliki w twardej materii, jaka nas buduje. Ale finalnie nie przenikają w głąb. Nie zostawiają po sobie głębszych śladów. Nie wpływają na nas tak mocno jak zamierzały.

Oczywiście, zostawiają po sobie małe odpryski. Ledwo zauważalne przez innych. W końcu nie jesteśmy bez serca. W końcu nie wykorzeniliśmy z siebie empatii. Ale nauczyliśmy się, że chłodny dystans sprawi, że będziemy efektywniejsi, bardziej skuteczniejsi. Że będziemy podejmować ryzyko, z zimną krwią walczyć o niemożliwe. Że będziemy spokojnie przesypać noce, bez obawy, że nasze demony zakradną się do naszego umysłu.

Choć nie zawsze tak było. Musieliśmy długo pracować nad okryciem swego ciała i umysłu tą surową materią. Starannie budowaliśmy dystans. Misternie odgradzaliśmy się od nadmiernych uczuć. Pochowaliśmy swoją wrażliwość.

Ale deszcz rozmył jej płytki grób.


Ściągnął z dłoni ochronne rękawiczki, wrzucając je do kosza. Zsunął z twarzy maseczkę ochronną, podchodząc do jednej z wielu umywalek. Niczym automat odkręcił kurek, namydlając ręce mydłem. Woda omywała jego skórę, zmywając kremowe mydliny. Spływała po jego zdrętwiałych po kilkugodzinnej operacji dłoniach. Przytrzymał je nad kranem, pozwalając gorącej, krystalicznej cieczy rozluźnić spięte mięśnie. Zwiesił głowę, przymykając na moment zmęczone oczy.

Nabrał do płuc głęboki, odżywczy oddech, czując ulgę, że teraz, po zakończonej operacji czeka go zasłużony odpoczynek. Własne, wygodne łóżko, odrobina ciszy i jakieś pożywny posiłek. Wyprostował się, zwinnie zakręcając kran. Ostatnia porcja wody zawirowała na dnie umywalki i zniknęła z linii jego wzroku. Bezszelestnie spłynęła w dół rurami.

Chwycił kawałek papierowego ręcznika, osuszając wilgotne dłonie. Jego spojrzenie mimowolnie zawędrowało w stronę przeszklonej ściany skierowanej na salę operacyjną. Na łóżku wciąż leżał mężczyzna w średnim wieku. Z zamkniętymi oczami, odurzony odpowiednią dawką substancji znieczulających. Otoczony kablami i monitorami, na których rozbłyskiwały linie i cyfry. Obok niego krążyła pielęgniarka przygotowująca go do zawiezienia do sali.

William beznamiętnie spoglądał na to, co działo się za cienką szybą. Nie łudził się nadmiernie, że mężczyzna przeżyje. Jego stan był krytyczny. Zmiażdżone kończyny, ledwo opanowany wewnętrzny krwotok i przebite płuco. Nawet dla kogoś, kto widział tak wiele życiowych tragedii jak on, ta kombinacja nie jawiła się jako łatwa do udźwignięcia. To nie tak, że nie miał w sobie wiary. To nie tak, że nie wyciskał z siebie jak najwięcej, aby jego pacjenci wyszli z tego pełnego smutku miejsca na własnych nogach.

Ale ten czas, który spędził w tym sterylnym pomieszczeniu, w labiryncie korytarzy lub mknąc przez poczekalnie pełną ludzi potrzebujących pomocy, sprawił, że stał się realistą. Ktoś mądrzejszy i bardziej doświadczony od niego pomógł mu zrozumieć, że nie ma władzy nad tym, kto umrze. Jeśli komuś jest to pisane, on jedynie może pomóc tej osobie wysupłać nieco czasu, złagodzić ból i umożliwić pożegnanie z bliskimi. Nic ponadto.

          

Otrząsnął się, wrzucając do kosza kawałek zbitego w kulkę ręcznika papierowego i odwrócił się na pięcie. Pocierając przekrwione oczy, wydostał się na korytarz. Kilkadziesiąt kroków, kilka zakrętów oraz masywne dwuskrzydłowe drzwi wystarczyły, aby z powrotem znalazł się w tętniącej, głośnej i żywiołowej części szpitala. Spędziwszy kilka godzin w skupieniu, niemal w bezruchu, ruszając jedynie swoimi górnymi kończynami i głową, wsłuchany w ciągłe popiskiwanie aparatury, stanowiło to niebywały kontrast. Zawsze po wyjściu z bloku operacyjnego czuł się jak Alicja, która wpadła do króliczej nory i wylądowała w świecie pełnym chaosu. Pozornego zamętu i zamieszania.

Kierował się w stronę gabinetu, gdy usłyszał swoje nazwisko. Przystanął oglądając się za ramię. W jego stronę biegła młoda kobieta ubrana w uniform pielęgniarek. Jej miedziane włosy spięte w wysokiego kucyka rytmicznie podskakiwały przy każdym jej kroku.

-Doktorze Evans, stan pana pacjentki z sali 217 zdestabilizował się. Dostała wysokiej gorączki, ma ciężki oddech. Doktor Goodwin jest teraz u niej.- Wyrzuciła z siebie, ze zdumieniem patrząc jak w zmęczonych oczach mężczyzny błyska nagła troska i niepokój. Zamrugała widząc jak jego wyczerpane ciało napina się w gotowości. Jego usta zacisnęły się gniewnie, a on sam odwrócił się na pięcie i niemal pobiegł w stronę rzeczonego pokoju.

Kobieta zmarszczyła brwi, wbijając swój czujny wzrok w jego szerokie, szybko oddalające się plecy. Nie przywykła do doktora Williama Evansa w takim wydaniu. Zazwyczaj wykazywał się stoickim spokojem. Był rzeczowy, opanowany i trzeźwo myślący. Nawet podczas niezwykle trudnych medycznych przypadków w jego twarzy nie sposób było dopatrzyć się śladów niepokoju. A teraz, gdy tylko wspomniała o pogorszeniu się stanu tej anonimowej kobiety poczuła bijący od niego strach. Czuła, że coś się w nim zmieniło.


Beżowe ściany zdawały się zbliżać. Im dłużej wpatrywał się w ich powierzchnię tym pomieszczenie złudnie malało. Uniósł szklankę z bursztynowym płynem, przełykając kilka ostatnich łyków. W chwili, gdy odłożył naczynie na drewnianą ławę, ktoś zapukał we frontowe drzwi. Oparł potylicę o kanapę, zamierzając zignorować ten dźwięk. Jednak natrętne pukanie nabierało na intensywności. W końcu zrezygnował i podążył za tym odgłosem. Otworzył drzwi, stając na wprost zatroskanej postaci swojego profesora i poniekąd mentora.

-Słyszałem, że...- Mężczyzna urwał, a niedokończone zdanie zawisło w powietrzu niczym gęsty dym, powoli podtruwający ich umysły. Niewypowiedziana fraza - twój pacjent nie przeżył operacji i tak dotarła do uszu młodszego z nich. Głośno i wyraźnie zabębniło w jego głowie. William odwrócił się, wchodząc w głąb mieszkania, a jego niespodziewany gość wyczuwając w tym nieme zaproszenie podążył za nim. -Wiesz, że nie mogłeś nic zrobić.- Wypowiedział w jego kierunku.

-Wiem.- Jego ramiona jeszcze bardziej opadły, świadcząc o jego poddaniu. -Mogłem jedynie patrzeć jak umiera.- Podsumował gorzko, opadając na kanapę. Starszy mężczyzna usiadł obok niego, w zamyśleniu wpatrując się w jego twarz. W poczucie winy mieszające się z bezradnością. Widział w nim siebie sprzed kilkudziesięciu lat. Każdy lekarz dociera do takiego stanu. Wystarczy zderzyć się ze śmiercią pierwszego pacjenta. I nagle wiara w swoje umiejętności upada.

-Will, musisz się oswoić ze śmiercią. To brutalne, ale spotkasz wiele ludzi, którym nie będziesz potrafił pomóc. Medycyna nie jest wszechmocna. Musisz się zdystansować. Oddziel ludzi od ich chorób. Patrz na nich jako na medyczne przypadki. Inaczej nie będziesz mógł spokojnie spać.- Poradził, bazując na własnym doświadczeniu.

-Nie potrafię.-Potarł twarz, próbując pozbyć się obrazów, które zakorzeniły się w jego umyśle.

-To trudne. Ale jeśli tego nie zrobisz, będziesz ciągle się obwiniał. Nie angażuj się zbytnio. Kieruj się rozsądkiem, nie sercem.- Doradził, poklepując go po ramieniu, mając nadzieję, że młody mężczyzna zrozumie ,co chciał mu przekazać i spróbuje wcielić w życie jego rady.

Zastanawiam się: czego ja ci jeszcze nie powiedziałam i co jeszcze mogę dodać? Niewątpliwie coraz bardziej ciekawisz mnie tą historią, lecę wzrokiem po kolejnych literkach i nawet nie zdaję sobie sprawy, że już jestem przy końcu. 
Twój bohater jest naturalny, nie widzę tutaj zbytniego "ideału", czy tez zwyczajnie nierealnych super mocy. Zresztą uderzasz w mój słaby punkt - oczy. Kocham oczy, zawsze grają pierwsze skrzypce, dlatego romantyczny, ciepły wydaje mi się fakt, że przez samo spojrzenie Willian budzi zaufanie, a dziewczyna wobec Williama nieznajome mu jeszcze do końca uczucia. 
Parę nieścisłości: 
„To nie tak, że nie nie miał w sobie wiary” 
„kierował się w stronę swojego gabinetu, gdy usłyszał swoje nazwisko” – powtórzenie swoje, swoje
„Im dłużej wpatrywał się w ich powierzchnie” – powierzchnię*
„mając nadzieję, że młody mężczyzna zrozumie(przecinek) co chciał mu przekazać. I spróbuje wcielić w życie jego rady” – niepotrzebna kropka po „przekazać”
„Miał wrażenie, że jedynym brzmieniem(przecinek) które rozbrzmiewało w tym pomieszczeniu jest jej oddech” 
„od sekundy(przecinek) w której przelotnie spojrzał w jej szare oczy” 
„Po solidnej skale(przecinek) z którą się utożsamialiśmy nie został nawet ślad.”

8y ago

Od dłuższego czasu czegoś mi brakowało i trafiając tutaj, do twojego opowiadania to odnalazłam. To tak jakby szukać idealnej książki w ogromnej księgarni i od razu ją znaleźć. 

To było po prostu świetne. Tylko ty potrafisz tak fantastycznie przeplatać przeszłość z teraźniejszością. Zmieniać perspektywy i narracje. Wkładać to tyle serca i mądrości. Jestem po prostu zachwycona.

Znając ciebie poznamy imię bohaterki dopiero za jakiś czas. Usłyszymy słowa z jej ust za o wiele wiele dłuższy moment. Ale to właśnie sprawia, że jesteś taka niezwykła. Nie spieszysz się. Nie strasz się wymusić niczego na tym opowiadaniu. Na samym początku pisałaś także, że chcesz by to opowiadanie było twoje. Nie mam wątpliwości co do tego, że BC także nim było. I nie ma dla mnie znaczenia, że był w nim Zayn. Ono było twoje. Jakby miało być inaczej?

Trochę niepokoi mnie, że ukochałaś sobie wypadki samochodowe i szpitale. Ale jak pisałaś to dość łatwa materia do pracy. A twój William? To głupie, że już teraz czuję się nim zauroczona?

Ślę masę wsparcia i miłości. Czekam na dalsze losy Willa i N.N xx

9y ago

carte blancheWhere stories live. Discover now