Rozdział 22

10.2K 1K 801
                                    

Lafayette sprawiało wrażenie zwyczajnego miasteczka. W centrum nie znajdował się żaden rynek, plac czy widowiskowe fontanny, ale przepiękny park umiejscowiony w samym środku miasta — jedyne miejsce, gdzie spotkałam się z ławkami. Ponieważ wokół widniało skupisko sklepów, biur, knajp, barów i instytucji, mieszkańcy nazywali go zachodnim odpowiednikiem Central Parku.

Za sprawą jego niewielkich rozmiarów, budynki stały pościskane niczym ludzie w kolejkach w Czarny Piątek. Nigdy nie widziałam żadnego przystanku ani charakterystycznego, żółtego autobusu odwożącego dzieci do szkoły, bo, najzwyczajniej w świecie, nikt ich nie potrzebował na tak małym terenie.

Tym bardziej zastanawiałam się, co też strzeliło do głowy temu, kto postanowił wybudować chatkę w lesie w tak dużej odległości od cywilizacji.

Czasami na głównej drodze mijałyśmy dwupiętrowy autokar z szyldem „Los Angeles", na którego widok skręcało mnie w środku. Bree wyjaśniła, że jechał tylko przejazdem, a wyruszał z miasta znajdującego się za laskiem po przeciwnej stronie Lafayette do tej, na której mieszkaliśmy.

Jednocześnie Lafayette było tak malownicze za sprawą gór, oceanu i lasów otaczających tereny zabudowane, przez co można by się spodziewać, że będzie nastawione na agroturystykę — szczególnie biorąc pod uwagę jego umiejscowienie — z ulicami okupowanymi przez ludzi oferujących tatuaże z henny, szkicowanie portretów; stragany pełne pocztówek, figurek i różnorakich pamiątek, o setkach przyjezdnych szukających ucieczki od zgiełku panującego w pobliskim LA nie wspominając.

Nic bardziej mylnego.

Latem owszem, plaża wypełniała się po brzegi, ale to nic w porównaniu do tego, jak wyglądały nadmorskie miasteczka, które miałam okazję zwiedzić w Polsce. Cóż, może właśnie ze względu na kiepską komunikację — żeby tutaj dotrzeć z lotniska, ktoś musiałby wynająć samochód. A może nikt nie przylatywał do Kalifornii, szukając spokoju w miejscu, jakich pełno, skoro pod nosem miał metropolię będącą symbolem gwiazd, bogactwa i przepychu.

Zamiast podjechać pod dom Cassidy, który znajdował się zaraz na wyjeździe z centrum, gdzie zaczynały się osiedla z białymi płotami i drzewami rosnącymi w szeregach, zaparkowałyśmy pod knajpą, w której się poznałyśmy. Tą samą knajpą z szachownicą na podłodze i czerwonymi kanapami jak z ubiegłego stulecia. Czasami kupowałyśmy tam kawę przed zajęciami.

— Tak się zastanawiam, jesteś sową, czy może rannym ptaszkiem? — zaczepiłam ją, kiedy stałyśmy w kolejce.

Miała na sobie gruby i do tego za duży żakiet. Domyśliłam się, że włożyła go w celu zakrycia opatrunku — swoją drogą, ciekawe, kto jej z nim pomógł — a więc rany po wyrwanych piórach najprawdopodobniej nie zniknęły. W czasie lunchu zamierzałam przypadkiem dźgnąć ją nożem, żeby zobaczyć, co się wtedy stanie.

Łypnęła na mnie groźnie.

— No i co się tak gapisz, jak sroka w gnat? — kontynuowałam rozbawiona.

Bree słysząc to, wepchnęła się między nas, chcąc zapobiec dalszej wymianie zdań. Dała mi do zrozumienia, że mam się zamknąć.

— Daj spokój, przecież te docinki po niej spływają jak woda po kaczce — zapewniłam z szerokim uśmiechem.

— Przyjdziesz do mnie w ten weekend? — zaproponowała głośno mojej host siostrze, ignorując zaczepki, choć dobrze wiedziałam, że powoli wytrącałam ją z równowagi.

— Myślał indyk o niedzieli... — wtrąciłam, zanim Bree zdążyła odpowiedzieć.

— Idziemy do łazienki! — warknęła Cassidy.

BuenaventuraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz