Szare chmury, szara rzeka i szare oczy mojej mamy. Kiedy tu przyjechałam byłam szczęśliwym dzieckiem, ale nie byłam już taka jak pare miesięcy wcześniej. Moja mama już nie pachniała Chanel no.5 wieczorami. Jej oczy już się nie śmiały. Potem tata już nie dzwonił i kiedy pytałam o to, kiedy zrobi mi pokój w Moskwie mówił, że nie ma czasu. Potem zaczęłam buc chamska jak inne dzieci w szkole. Więcej płakałam, a potem zaczęłam chcieć się zabić. I nie wydawało mi się to smutne, nawet teraz wydaje mi się to po prostu śmieszne. I myślę, że gdybym się wtedy zabiła może by było lepiej, mniej zmarnowanych pieniędzy na szkołę, książki i ubrania. Ale się nie zabiłam. I pisałam i czytałam, nie wiem czy przez to stałam się mądrzejsza. Prawdę mówiąc bardzo w to wątpię. Ale się zmieniłam. Zaczęłam się stawać bardziej czarna, bardziej oddalona i choć doskonale wiedziałam, że nie było to dobre brnęłam w ten dół aż doszłam do dna. Tak mi się przynajmniej wydawało. I wtedy coś się stało. Ta czternastoletnia ja stała się tym, czego najbardziej nienawidziła. Stałam się karykaturą. Jeżeli miałabym przytoczyć jakieś wspomnienie, które byłoby opisowe co do mnie z tego okresu byłoby zapewne dość krwawe albo zbyt mgliste przez stan mojego umysłu w danym momencie. Jest jednak coś, co opisuje mnie nieco później, już inną osobę, która usadowiła się na dnie w towarzystwie żyletek, alkoholu i książek, coś na wzór maski, gdzie czułam się bezpieczna, bo już się dość dobrze poznałam. Siedzę na podłodze w dobrze mi znanym pokoju. Muzyka jest głośna i farby są wszędzie. Pokój tonie w zapachu i świetle świec zapachowych. I kiedy decydujemy się wyjść jest już późno, pewnie koło pierwszej nad ranem. Idziemy piechotą, jest grudzień i nasze oddechy parują, kiedy biegniemy po jezdni i zdejmujemy buty i nic nie ma sensu. I nie chodzi o logikę tylko o sam moment. Są też tory tramwajowe. Kładziemy się na nich i patrzymy na gwiazdy, których ja i tak nie widzę, bo nie mam okularów, i nie chodzi tu o to, żeby nas tramwaj przejechał albo, żeby poczuć się jak buntownicy. Chodzi po prostu o to, żeby poleżeć sobie na torach, poczuć się jak w jakimś z tych filmów, które dopiero potem nabierają sensu, a potem wstać i wrócić na bosaka do domu i nie mówić o tym, chodzi o to, żeby zrobić coś, co do niczego nie służy tylko dlatego, że można. Bo potem zostaje to jako dobre wspomnienie. Myśle, że mój mit dojrzewania to bezsens, tracenie siebie i znajdywanie się, tak na okrągło, a z drugiej strony, zdanie sobie z tego sprawy.
YOU ARE READING
Mity
Non-FictionTo właściwie praca, którą musiałam napisać na lekcji. Pierwszy tekst to Mit dzieciństwa, drugi jest Mitem dojrzewania i ostatni Mitem przełomu.