1. Blizny

925 71 14
                                    

- Spóźniłaś się. - stwierdził Richard Tozier, spoglądając na gołą rękę, na której jeszcze niedawno znajdował się zegarek, kiedy obok niego pojawiła się rudowłosa, obcięta na chłopca dziewczyna.

- Nie dramatyzuj, Tozier. To tylko kilka minut. - odpowiedziała wdrapując się na murek i siadając obok chłopaka. Wyjęła z torby paczkę czerwonych marlboro i zapalniczkę z gołą dziewczyną i napisem Hot Summer Nights.

- Kilka minut znaczy kilka fajek bez twojego towarzystwa, pamiętaj kto tu traci. - odfuknął i poczęstował się, gdy dziewczyna pomachała mu paczką przed nosem. Beverly zawsze odpalała jego papierosa pierwszego, kiedy palili razem. Chłopak nigdy nie zapytał czemu, ale uważał, że był to po prostu taki odruch który wyniosła z domu.Zasada z dzieciństwa, której może nauczyła ją jeszcze matka. Żeby nigdy nie zaczynać od siebie. Richard zaciągnął się i odchylił głowę do tyłu wypuszczając z ust dym. Po chwili Beverly go dogoniła rozpalając swojego papierosa i robiąc kilka kółek. I tak papieros po papierosie, poranek po poranku, tydzień po tygodniu, siedzieli na murku za szkołą, aż nie usłyszeli szkolnego dzwonka, żeby niechętnie wejść spóźnionym do klasy. Nauczyciele już tego nawet nie zauważali. Niektórzy czekali ze sprawdzeniem obecności aż do wejścia uczniów, albo z biegu wpisywali im obecność, niechcąc czekać na ich łaskawe pojawienie się w klasie. Nastolatkom oczywiście było to na rękę, bo potem przechodzili do następnej klasy ze stu procentową frekwencją.

- Nie mam z kim iść na bal wiosenny. - stwierdziła ruda pewnego poranka, przy drugim rutynowym papierosie. Strzepała zaległy popiół z końcówki i zaciągnęła się.

- Nie dziwie się. - odpowiedział chłopak zmieniając pozycje do siadu po turecku. - Zresztą ja też nie mam z kim iść. Wiem że od rozpadnięcia się frajerów nigdy nas tak nie nazwałem, ale nie oszukujmy się Bev... - chłopak zrobił krótką przerwę na bucha i pozwolił by dym wydostał się z jego płuc wraz z wypowiadanymi słowami - ...jesteśmy wyrzutkami. Proszę cie. Pedał i Dziwka? Kto by chciał z nami iść na bal zimowy, na najważniejsze wydarzenie całego roku, do którego ci wszyscy snobi przygotowywali się miesiącami. - powiedział sarkastycznie. Dziewczyna nic na to nie odpowiedziała tylko odwróciła wzrok i zaczęła podziwiać graffiti, którym pokryte były całe ściany znajdującego się kilka metrów od nich budynku placówki. Chłopak miał wtedy szansę dłużej jej się przyjrzeć. Mimo tych wszystkich minionych lat Beverly Marsh niewiele się zmieniła. Kiedy włosy dorastały jej do szyji spowrotem obcinała je na chłopaka. Nie malowała się, ale też tego nie potrzebowała. Urosła kilka centymetrów w górę i straciła kilka kilogramów, co nie odbiło się dobrze na jej sylwetce. Była bardzo szczupła, więc żeby to zakryć nosiła luźne spodnie i duże bluzy. Na jej twarzy pojawiło się kilka nowych pieprzyków jak i kilka nowych blizn. Richie uważał blizny za coś niesamowitego. Każda z nich nosiła wspomnienie. Niektóre były złe, o których dziewczyna na pewno wolałaby zapomnieć, ale niektóre pozwoliły jej do końca życia zapamiętać kiedy pierwszy raz w życiu z Richiem uciekła z komisariatu i zahaczyła o drut wystający ze ściany, tym sposobem gwarantując sobie bliznę przy lewym uchu. Albo kiedy przechodząc przez murek szkoły, po raz pierwszy uciekając z lekcji spadła i wbiła sobie szkło w kolano. Te wspomnienia warte były pamiątek na skórze. Tak samo ta jedna, wyjątkowa blizna, ciągnąca się przez jej dłoń. Richie spojrzał na własną dłoń, na której znajdowała się identyczna skaryfikacja. Na to wspomnienie jego oczy zaszkliły się, ale on nie pozwolił ani jednej łzie spłynąć po jego policzku wycierając szybko oczy rękawem jego bluzy. Wtedy właśnie dziewczyna wyrywając się z zamyślenia spojrzała spowrotem na niego. Widząc jego lekko zaczerwienione oczy chwyciła go za dłoń i zgasiła swojego papierosa na murku, wyrzucając go gdzieś za siebie. Spojrzała na niego jednym z tych jej spojrzeń. Tym, które wszystko rozumiało, bez słów, które po prostu dawało mu znak, że dziewczyna jest z nim. Richie nie potrafił niczego przed nią ukryć, ale też nie musiał tego robić. Bev zawsze wiedziała co powiedzieć, albo kiedy po prostu niczego nie mówić. Wiedziała jak na kogoś spojrzeć, chłopak nawet uważał to za magiczną moc. Uważał, że jej oczy potrafiły mówić, i mówiły więcej i piękniej niż każde usta, które w swoim życiu zobaczył.

I wtedy zadzwonił szkolny dzwonek. Dźwięk, którego obydwoje nienawidzili z całego serca.

Po szkole każdego dnia Richie odprowadzał Beverly. Obaj jeździli rowerami, więc dla chłopaka te kilka dodatkowych minut drogi nie robiło większej różnicy. Nie śpieszyło mu się zresztą do domu. Do matki, która próbowała udawać że wszystko jest okej, że znowu są normalną rodziną. Po tym jak tata ich zostawił kobieta na pierwszy rzut oka wydawała się szczęśliwa. Ale niestety jej syn rozpoznał jej każdy nieszczery uśmiech.

Jego każdy dzień wyglądał tak samo i dobrze mu z tym było. Czuł się bezpiecznie. Lecz tego dnia jedna rzecz się nie zgadzała. Z przed domu, który od miesięcy był do sprzedaży zniknęła karteczka z napisem on sale! i zastąpiła ją duża ciężarówka i pełno pudeł stojących na podwórku. Chłopak nie przejął się tym za bardzo. To pewnie po prostu kolejna naiwna rodzina, uważająca Derry za urocze, małe miasteczko. Dwa budynki dalej znajdowała się jego rezydencja. Rzucił rower na trawnik i wszedł do środka. Od razu usłyszał dźwięki telewizora dochodzące z salonu. Mama jak zwykle oglądała jakąś hiszpańską telenowele, której nazwy nigdy nie umiała wymówić, odcinając się od świata.

- Richie? - zawołała, gdy usłyszała dźwięk zamykających się drzwi. - To ty skarbie?

Chłopak wszedł do salonu i pocałował swoją mamę w czoło na przywitanie. Z dwojga złego wolał z nią udawać, że wszystko jest okej, niż widzieć ją załamaną.

- Może pomógłbyś naszym nowym sąsiadom w przeprowadzce, huh? - zapytała zanim zdążył opuścić pomieszczenie. Chłopak tylko jęknął i popatrzył na nią wzrokiem który mówił muszę?. - Tak, Richie, to jest świetny pomysł, dobrze jest mieć dobry kontakt z sąsiadami. - powiedziała i wygoniła go z pokoju ruchem ręki, wracając spowrotem do swojego hiszpańskiego świata.
Tozier niechętnie opuścił budynek, i przeskoczył nad rowerem zostawiając go na podwórku i stwierdzając, że przecież jego miejsce docelowe znajdowało się tylko dwa domu dalej.

-Dzień dobry! - krzyknął, kiedy zobaczył mężczyznę wychodzącego z tyłu ciężarówki, z pudłem z napisem E. Facet był lekko otyły, miał ciemną karnację i ciemne włosy, na których pojawiły się pierwsze oznaki starości. - Nazywam się Richie Tozier i mieszkam w tym szarym domu i pomyślałem, że mógłbym pomoc panu we wnoszeniu pudeł. - udawał miłego, uśmiechając się uprzejmie.

- Jasne, każda para rąk się przyda, szczególnie, że moja rodzina nie ciągnie za bardzo do pomocy. - westchnął i podał rękę chłopcu. - Joseph Grobless - przedstawił się i przekazał mu pudło ze swoich rąk. - Zaniesiesz to do drugiego pokoju na górze? - Chłopak bez słowa wziął pakunek i wszedł przez otwarte drzwi do budynku. W pomieszczeniach nie było jeszcze żadnych mebli, tylko kartony i jedna kanapa, którą Richie skądś kojarzył. Zignorował to dziwne uczucie i wszedł po schodach na pierwsze piętro. Skręcił do pokoju po lewej, myśląc że nikogo tam nie ma. Zaskoczył go jednak widok nastolatka leżącego na materacu w okół kartonów, zaczytanego w książce. Chłopak podniósł swoje niezwykle czekoladowe oczy znad lektury i spojrzał na nastolatka, który wparował mu do pokoju, bez żadnego uprzedzenia. Po paru sekundach, kiedy uświadomił sobie kim owy nastolatek był, oczy mu sie rozszerzyły i uśmiech zagościł mu na ustach. Jego dawny przyjaciel. Tozier znał ten uśmiech. To ten sam uśmiech w którym zakochał się trzy lata temu. Już wiedział skąd kojarzył tą kanapę.

- E-eddie?


napisalam sobie cos takiego i nie wiem vzy to kontynuowac, zobacze, jesli ktos to bedzie czytał ti napisze wiecej
a na razie buziaki

marlboro ◇reddieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz