6. Dzień pierwszy

75 12 9
                                    


Złomowisko, teraźniejszość, gdzieś w kosmosie

         Dziad odgrzał sobie jedzenie. Zimne żarcie jest gówno warte, pomyślał, pakując łyżkę parującej brei do gardła, która nieszczególnie mu smakowała. Tu nie miał wyboru, jadł to, co dostał, a resztkami honoru wytapetował sobie kibel. Poczuł, że kręci go w brzuchu.

 A właśnie, pomyślał, odstawiając miskę i idąc w kierunku wychodka. To miejsce znajdowało się na zewnątrz pieca. Własnoręcznie sklecona dobudówka była kwintesencją budowniczych umiejętności Dziada. Przekrzywiona na bok konstrukcja ze stalowych paneli wszelakiego pochodzenia, posiadała szereg dziur w ścianach, które Dziad zwykł nazywać – systemem wentylacyjnym. Niesymetryczny dach z jednej strony opadał aż do podłoża, a drzwi zasłaniały tylko dolną część użytkownika. Dziad zasiadł tam niczym król na tronie i posępnie spoglądał na roztaczający się z wychodka widok. Był panem tego świata, władcą złomu, monarchą upadłej huty. 

Z trzech stron otaczały go ściany, na których – niczym trofea najlepszego łowcy – wisiały maski bojowe yautjańskich wojowników. Kiedyś i on miał honor, kiedyś otaczała go chwała zwycięscy i splendor zdobywcy. Teraz, po latach, zdradzony i porzucony pogodził się z losem, choć nie zawsze tak było.

***

           Ocknął się w locie, a właściwie nie leciał, lecz spadał i nie było to łagodne opadanie spowolnione efektem użycia rozłożystej czaszy spadochronu. Pikował gwałtownie w dół, niczym kamień ciśnięty wprost w przepaść. Na pierś przyczepiono mu wysokościomierz, który teraz odmierzał przebytą odległość i z każdą chwilą wydawany przez niego dźwięk narastał. Młody jeszcze wówczas Dziad uderzył instynktownie pięścią w urządzenie, gdy urywany dźwięk przeszedł w jednostajny pisk. Spadochron otworzył się i gwałtownie poderwał ciało, do którego był przyczepiony. Yautjańczyk stęknął głośno, czując, że szarpnięcie naciągnęło mu parę mięśni i więzadeł. Zaraz potem z impetem zawadził nogami o górę usypaną ze złomu, a chwilę później gruchnął w kolejną sporą hałdę. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Gdy znowu się ocknął, w ustach czuł smak krwi, bolały go nogi, plecy i chyba zwichnął rękę w barku. Po upadku musiał się jeszcze przez jakiś czas turlać, ponieważ linki spadochronu oplotły jego ciało, uniemożliwiając mu ruch. 

Dziad leżał chwilę, wsłuchując się we własne ciało. Nie bardzo rozumiał, co się stało, nie widział, gdzie był i dlaczego się tu znalazł. Uwolniwszy się z oplotu, z trudem stanął na równe nogi. Rozejrzał się po terenie, zewsząd otaczały go hałdy mniej lub bardziej zardzewiałego złomu. Instynktownie sięgnął do lewego, wybitego z barku, ramienia i ze zgrozą odkrył, że nie ma tam tego, czego szukał. Pozbawiono go wszystkich atrybutów, do których tak bardzo przywykł, czuł się nagi, prawie bezbronny, wściekły. Zszedł z widoku i ukrył się w cieniu pomiędzy wystającym żelastwem. Czuł się jak szczur, ale nie wiedział, czy nie był obserwowany. Cierpliwie czekał i monitorował otaczający go teren, szukając jakiegokolwiek znaku, że nie jest tu sam. 

Gdy zapadła, noc zrobiło się bardzo zimno. Dziad widział swój własny oddech unoszący się w postaci białej mgiełki i drżał na całym ciele, nie próbował jednak zdusić naturalnego odruchu organizmu. Rano przemarznięty do szpiku kości wydostał się z kryjówki, był tak wyziębiony, że ledwo mógł się poruszać. Wiedział już, że bez schronienia nie przetrwa tu długo. Usiadł na słońcu, czekał, aż jego ciepłe promienie rozgrzeją ciało i pobudzą mięśnie, z każdą sekundą było mu coraz lepiej, coraz cieplej, coraz przyjemniej – zasnął. 

Obudził go przerażający, rozsadzający czaszkę ból głowy, z trudem otworzył oczy, jasne światło dnia oślepiało, obraz świata przed nim był jakiś rozmazany, nie ostry. Chciał wstać, dotknął dłonią leżącej obok blachy i syknął z bólu. Stal była gorąca, tak gorąca, że aż parzyła. Podniósł się nieznacznie, podpierając się na zdrowym ramieniu i spojrzał na swoje ciało. Nieosłoniętą skórę pokrywały oparzeniowe bąble. Wstał z ledwością, gdy chciał się wyprostować, ból w czaszce tylko narastał. Żar lał się z nieba, promieniował od rozgrzanej stali i od niego samego. Jeszcze chwila na słońcu i upiekłby się jak robak na rozgrzanym asfalcie. W tej temperaturze grube, mięsiste „włosy", które maiły za zadanie odprowadzać nadmiar ciepła z organizmu nie dawały sobie z tym rady. 

Dziad znowu ukrył się w cieniu. Ciało bolało go tak, jakby ktoś obdzierał go ze skóry. Kręciło mu się w głowie i nawet ból z wybitego ramienia nie był w stanie zagłuszyć tego, który spowodował udar.  Wiedział, że ma gorączkę. Nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji, a przecież potrafił przetrwać w różnych warunkach, był w tym mistrzem. Parę głupich błędów doprowadziło go na skraj śmierci. Znowu odpłynął do świata snu.

Trzecie przebudzenie było chyba jeszcze gorsze niż drugie, w całym swoim długim życiu, Dziad nie czuł się tak źle. To było aż nieprawdopodobne, po wszystkim, co przeszedł, zrobił i widział, miała go wykończyć bezludna planeta? 

Wychylił się nieznacznie i zerknął w stronę słońca, było już nisko i hałdy złomu kładły długie cienie. Postanowił ruszyć się z miejsca i sprawdzić, gdzie tak naprawdę się znajduje. Trzymając uszkodzone ramię blisko ciała, poruszał się od cienia do cienia, gdy musiał choć na chwilę stanąć w promieniach słońca okropnie cierpiał, ale uparcie parł na przód. Upór był jedną z tych cech, które pozwalały mu przetrwać w niejednej sytuacji. W oddali dostrzegł szereg wysokich kominów i wielkich cylindrów, poszedł tam. Dopiero później odkrył czym były cylindry i wiedział już, że znalazł się na niewielkiej planecie, którą jego gatunek wykorzystywał jako gigantyczne złomowisko i skład odpadów pierwiastków ziem rzadkich. 

Wybrał jeden z kominów i ukrył się w jego wnętrzu, zasłaniając wejście kawałkiem dużej, starej płachty, którą znalazł po drodze. Liczył, że chociaż trochę zabezpieczy to wnętrze przed chłodem. Krytycznie ocenił swoje dzieło, ale w tej chwili nie miał sił, by zrobić to lepiej. Noc znowu spędził to drzemiąc, do drepcząc wkoło dla rozgrzania mięśni. Ta planeta wysysała z niego energię jak czarna dziura. Skład atmosfery musiał się różnić od tego na Yautjalu, bo Dziad oddychał płytko i wciąż kręciło mu się w głowie. Następnego dnia tuż przed świtem Dziad nastawił sobie zwichnięty bark i powziął decyzję, że musi się stąd wydostać za wszelką cenę. Stojąc na szczycie cylindrycznego pieca w promieniach wschodzącego słońca na horyzoncie dostrzegł nową hutę i przylatujące do niej transportowce. To miał być teraz jego cel.

---------------------------

Mam pytanie, uważacie, że rozdziały powinny być krótkie? Tak na jeden, szybki raz? Czy może lepsze są długie i obfitujące w treść? Pytam, bo przeczytałam gdzieś, że ta pierwsza opcja jest lepsza i nie do końca jestem o tym przekonana.

Predator: Zdrada (Zakończone)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz