Czy potwory istnieją?

36 4 14
                                    


Kur piał nieprzerwanie, oznajmiając wszystkim, że nad Płockiem wstał już blady świt. W powietrzu wciąż unosiła się mleczna mgła, otulając maleńkie domy niczym jedwabna szata i przysłaniając słońce ginące gdzieś za linią widnokręgu. 

Miasto tonęło we śnie, tymczasem Lutmir był już w drodze do pracowni ojca. Znał dobrze każdy mijany kamień, każdą bruzdę w rodzinnej ziemi i każdy budynek. Przez ostatnie lata wiele się zmieniło, lecz nie na tyle, by zdołał zapomnieć. Całe swe dotychczasowe życie spędził w tym miejscu. Przemierzał liczne uliczki, przeskakiwał przez kałuże i patrzył nieobecnym wzrokiem w puste okna – niektóre nadal poczerniałe od dymu. Popiół, zgliszcza i chaos – oto, co przyniosła Płocku ostatnia dekada. 

Ludzie może i żyli nadzieją, że regent Siemowit odbuduje miasto, wpierw spalone przez Łokietka, a później oblężone przez Luksemburczyka, lecz były to raczej odległe mrzonki, z czego Lutmir doskonale zdawał sobie sprawę. Wiedział, że minie jeszcze wiele wiosen, nim miasto podniesie się z kolan i odzyska dawną świetność. Pesymistycznie patrzył w przyszłość. 

Nic mnie tu nie czeka oprócz nudy i monotonii zwykłego życia. Na zawsze już będę przykuty do tego miejsca, a ono na wieki pozostanie częścią mnie – myślał z goryczą, w duchu przeklinając przodków, którzy pozostawili po sobie bogatą spuściznę w postaci nazbyt wielu nużących ksiąg i wieczystych aktów. W rodzinie Lutmira urząd pisarza ziemskiego był dziedziczony od pokoleń i z ojca przechodził na syna. Teraz przyszedł czas, by to właśnie on przejął ten przykry obowiązek, czy może raczej jarzmo, jak zwykł nazywać ojcowski fach. 

Młodzieniec ze złością spojrzał na oprawione skórą karty niesione w rękach. Po prawdzie już dawno zrozumiał, że jego życie nigdy się nie odmieni, ale wciąż trudno mu było się z tym pogodzić. Wydawało mu się to okrutnie niesprawiedliwe – dlaczego inni mogli podróżować po świecie, robić coś pożytecznego, a on miał gnić do śmierci w tym mieście? Nie to, że go nie znosił. Po prostu… Obrzydło mu życie prostego mieszczanina. Chciał czegoś więcej od losu – czy to czyniło go samolubnym i niewdzięcznym?

Ponure rozmyślania Lutmira przerwał słyszalny już z oddali tętent kopyt. Młodzieniec zmarszczył brwi, dostrzegając jeźdźca we mgle. Któż to mógł być o tak nieprzyjaznej porze? Rycerz? Kupiec? Goniec regenta?

Lutmir przyglądał się w milczeniu dziwnemu przybyszowi, który z każdą chwilą znajdował się coraz bliżej niego. Dopiero po chwili go rozpoznał.

— Hejże! Gnierat! Czy mnie oczy nie mylą? To naprawdę ty? — zawołał, wybiegając przyjacielowi na spotkanie. 

Musiał przyznać, że ten naprawdę się zmienił. 

Kiedy widzieli się po raz ostatni, niemal cztery lata temu, Gnierat był zaledwie czternastoletnim chłopcem podróżującym razem ze swoim ojcem, wędrownym rycerzem, po całej Europie. 

Wyrósł na postawnego, przystojnego młodzieńca, który z pewnością stanowił obiekt westchnień niejednej wysoko urodzonej damy. Lutmir z podziwem i zazdrością zerkał na jego pięknego, bojowego rumaka, doskonale skrojony, wełniany kaftan i skórzane buty, jakimi mógł się poszczycić tylko ktoś naprawdę zamożny. 

— Co tutaj robisz? Nie powinieneś być wraz z ojcem na dworze cesarskim? — zapytał Lutmir, niezmiernie zdziwiony obecnością przyjaciela w mieście. Płock bowiem, choć nie był w żadnym razie miastem prowincjonalnym, w porównaniu z imponującą siedzibą Ludwika Bawarskiego, przypominał raczej maleńki gród niż stolicę na miarę Europy. 

Gnierat tylko uśmiechnął się szelmowsko. 

— Można powiedzieć, że uprzykrzyło mi się życie na wielkim dworze i postanowiłem odwiedzić miejsca, które pamiętałem ze szczęśliwych lat dziecięcych — powiedział, wzruszając ramionami. — Zdradź mi lepiej, co u ciebie, Lutmirze. Widzę, że nadal spędzasz dnie i noce, ślęcząc nad papierami — zauważył kpiąco, wskazując na trzymane przez przyjaciela dokumenty. — Nie nudzi ci się ta praca?

Lot jaskółek || miniaturkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz