Collins siedział z dziwnie przechyloną głową, z lekko uchylonymi ustami i otwartymi oczami, w których były widoczne jedynie białka. Dopiero później w oczy rzucała się szkarłatna plama odznaczająca się na czarnej koszuli. Ogromny, wilgotny ślad, powodujący, że ciemny materiał przyklejał się do klatki piersiowej mężczyzny. Krwawa plama z każdą chwilą się powiększała przez ciągle napływający z góry płyn. Opuszczony podbródek skutecznie zasłaniał źródło wciąż płynącej cieczy.
Z gardła mężczyzny sączyła się ciemna, gęsta krew. Może nie tyle co z gardła, a z długiej, poziomej rany ciętej przebiegającej po jego krtani. Najwyraźniej przecięto tętnicę. Cięcie było precyzyjne, wykonane szybko i dokładnie. Ktoś, kto to zrobił, nie zawahał się, bo skóra została nacięta równo, a krawędzie nie były poszarpane. Nie wiadomo ani kiedy, ani jak, ani przez kogo. Ale jasne było jedno, mieli do czynienia z kimś bezwzględnym i pewnym swoich działań, z kimś, kto wiedział co robi. Atak na jednego ze Śmierciożerców musiał być zaplanowany.
- Co z nim? - zapytał Voldemort, choć w jego głosie nie było czuć niczego w rodzaju troski. Jego ton był martwy, może dało się jednak wyczuć w nim nutę złości, ale spowodowaną, nie przywiązaniem do osoby, a poczuciem, że ktokolwiek miał czelność naruszyć własność Czarnego Pana. Uważał to za perfidną zniewagę jego potęgi.
Nikt nie zareagował na słowa mężczyzny. Ludzie siedzący obok zdawali się być w zbyt wielkim szoku. Z szeroko otwartymi oczami tępo wpatrywali się w siedzącego Collinsa, nawet się nie poruszając. Patrzyli na człowieka, który chwilę wcześniej wymieniał z nimi spostrzeżenia na temat chłopaka ukrywającego się pod okiem kochanego Dumbledore'a, a już wtedy, osuwał się po krześle martwy.
Nikt nie ważył się poruszyć, nawet ryzykując, że złość Czarnego Pana przeleje się na nich. Dopiero po jakimś czasie, głuchą ciszę przerwało szuranie krzesła, nagle odsuniętego od stołu. Snape gwałtownie podniósł się z miejsca, w kilku krokach podchodząc do bezwładnego ciała Śmierciożercy. Prawą dłonią złapał mężczyznę za kasztanowe włosy, mocno wplątując w nie palce. Lekko szarpnął jego głowę, unosząc opadający podbródek do góry. Przez ten niedelikatny ruch, Severus zruszył sklepiającą się ranę. Ciemna krew wylała się niczym z przechylonej szklanki. Gwałtowne wyrzucenie gęstego płynu było jednak jednorazowym wyskokiem. Czerwona ciecz rozbryznęła się po stole, a chwilę później po gardle Collinsa spływały już jedynie delikatne strużki krwi, zupełnie jakby z wyschniętego wodospadu.
- Nie żyje. - rzucił beznamiętnie mężczyzna, przykładając dwa palce do krtanii nie poruszającego się bruneta. Po chwili zabrał dłoń i puścił jego włosy, pozwalając by głowa na powrót bezwładnie opadła, Martwy wzrok Severusa skierowany był w stronę Voldemorta. Skrzyżowali oni swoje spojrzenia, w oczach Czarnego Pana gnieździła się obojętność przeplatana z paranoicznym gniewem, ale wręcz przeciwnie wyglądał Snape. On całkowicie pozbawiony był jakichkolwiek emocji.
- Czy ktoś mi łaskawie wyjaśni, jak poderżnięto gardło jednemu z moich ludzi? - wysyczał, mocno zaciskając szczękę. Był poirytowany, że ktoś ważył dotknąć się jego własności i to jeszcze perfidnie na jego widoku. Nikt się odważył się odezwać. - Siedzieliście tuż obok, idioci. - warknął, podnosząc głos. Jego wściekły ton rozszedł się echem po pomieszczeniu, ale nikt nie miał odwagi zabrać głosu. Wszyscy w milczeniu przyglądali się Czarnemu Panu, który dość wątpliwie wpatrywał się w mężczyzn siedzących najbliżej zamordowanego poplecznika. - Do cholery jasnej. - warknął jeszcze raz, dłonią mocno uderzając o blat dębowego stołu. Głuchy huk odbijał się echem w uszach zgromadzonych tam ludzi.
- Tu naprawdę nikogo nie było. - usprawiedliwił się brodaty mężczyzna siedzący po lewicy Collinsa. Odezwał się wreszcie, choć z trudem utrzymywał swój głos w równowadze.
- A Leonard sam sobie poderżnął gardło. - rzucił ironicznie, czując, że traci cierpliwość do tej bandy pierdolonych nieudaczników.
- Nie wiemy, ale przecież byśmy zobaczyli, że ktoś tu jest. - w salonie rozszedł się drugi głos, dużo niższy, bardziej zaniepokojony. Należał do wysokiego mężczyzny o ciemnej karnacji i popielatych włosach.
- Nie wątpię. - syknął, patrząc na mężczyzn spode łba. Ten wzrok w niejednym wywołałby zimne dreszcze, oni należeli do większości.
Wszyscy odczuwali niepokój wywoływany morderczym spojrzeniem Czarnego Pana. Dosłownie wszyscy. Nie tylko osoby, na których był skupiony wzrok Voldemorta, ale też osoby proste, kompletnie w to nie zamieszane, na przykład Samantha czy Blaise. No może wszyscy oprócz niewzruszonego Severusa i martwego Leonarda. Im i tak wszystko było już obojętne.
- Glizdogonie! - krzyknął, kierując głowę w stronę jednych z drzwi. Te po chwili otworzyły się, a z korytarza wyłonił się mężczyzna niewielkiego wzrostu. - Zabierz stąd ciało Leonarda.
- Oczywiście. - odpowiedział z pokorą, zbliżając się do krzesła Collinsa. Wszyscy Śmierciożercy skupili wzrok na ruchach Petera. Wyciągnął on starą różdżkę z kieszeni obdartych spodni i uniósł ją, a wraz z nią uniosło się bezwładne ciało trupa. Zaczęło niemalże lewitować nad ziemią. Petigrew odwrócił się i zaczął iść w stronę uchylonych drzwi, z których chwilę wcześniej wyszedł. Zaklęciem ciągnął za sobą zwłoki, po chwili znikając w ciemnym korytarzu. Droga, którą się poruszali, zdawała się być oznaczana ścieżką skapującej krwi. Gęsta ciecz ściekała na podłogę, tworząc na niej trwały ślad. Tętnicza krew niemalże wycinała na drewnianej posadzce przerażające znamię.
- Skoro nikt nie... - kolejny raz głos Voldemorta przerwał tępą ciszę władnącą pomieszczeniem. Zamierzał jeszcze raz poruszyć ostatnimi czasy popularny temat, choć tym razem trochę z innej strony.
Dobrze wiedział, że miał już tego bachora w garści, wystarczyło tylko do niego się dostać i sprowadzić tam, gdzie powinien się znajdować. Musiał tylko odpowiednich ludzi wysłać w odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie. I to właśnie on musiał zatroszczyć się o te nie błahe szczegóły, bo gdyby nie on, nikt nie zapanowałby nad tym chaosem. Śmierciożercy byli idiotami. Ludźmi bez sprawnego rozumu, bez własnego zdania i przekonań. Ślepo wykonywali rozkazy Czarnego Pana, a gdy ten dawał im wolną rękę, biegali w ciemności niczym kurczaki bez głów. Nie żeby mu się to nie podobało, bo uwielbiał bezwzględność i oddanie tych debili. Wręcz wymagał od nich takiego poświęcenia. Ale czasem nastawały chwile, w których realnie musiałby zostawić im coś na głowie. Najwyraźniej bezwzględne posłuszeństwo miało też swoje minusy, chociaż w takiej sytuacji wybór był prosty i oczywisty.
- Panie. - kolejny raz odezwał się mężczyzna z kasztanową brodą, nie wiedząc jak wielki błąd wtedy popełnił. Swoim wtrąceniem przerwał wypowiedź Czarnego Pana. Jednak już wtedy powoli zaczynał czuć na sobie mordercze spojrzenie Lorda Voldemorta. Nie musiał się nawet patrzeć, a już świadom był swego zaniedbania.
- Jak śmiesz mi przerywać? - wycedził każde słowo pojedynczo, podkreślając swoją irytację. Podniósł głowę, zabójczo wpatrując się w szatyna. Był zdenerwowany, a przerażony Śmierciożerca ledwo powstrzymywał ciało od niekontrolowanych drgań.
Zaciskał zęby, modląc się by Czarny Pan był w dobrym humorze, a jednocześnie już przyzwyczajał się do myśli, że zaraz zginie. Zdechnie jak pies na oczach rodziny i ludzi silniejszych od niego pozycją. A wszystko zaczęło się od kretyńskiego słowa, którego wypowiedzenia nie przemyślał. Zignorował wszystko inne, próbując zwrócić uwagę ludzi na jedną głupotę. Jakby nie mógł poczekać na lepszy moment.