scars

93 15 5
                                    

               piskliwy głos, jak ostrze sunące po jej głowie, pozostawiające rysy na jej mózgu. niech to się skończy. potter stojący tuż przed nią, brudny od zaschniętej krwi. wystarczy tylko on, a już nie usłyszy czarnego pana. jej krzyk, głośny, załamany, przerażony. weź go. ogień, krew, wrzaski. śmierć. luna.

               pansy zrywa się w ułamku sekundy i sięga pod poduszkę z przyzwyczajenia, ale nie ma tam różdżki. sypialnia jest ciemna, jedynym źródłem światła jest blado niebieska poświata księżyca wpadająca do środka przez okno. nic nie widzi.

oddychaj. wdech. wydech. wdech, wydech. wdech, wdech, wydech. wdech, wdech, wdech, wdech— za szybko, za płytko. kończy się tlen, zaraz zemdleje. zaraz umrze.

— pansy. — głos luny jest cichy, z wyraźnym niepokojem w jej tonie. jej łagodne, duże oczy napotykają te przekrwione i zwężone. tyle wystarczy. — pansy, wiesz, gdzie jesteś?

               odpowiada jej kolejna fala płytkich wdechów i zdesperowany wydech. — pansy, jesteś w naszej sypialni, w naszym mieszkaniu w aberdeen, daleko od londynu. miałaś zły sen, ale to tylko sen.

               opuszki jej palców muskają ramię brunetki. głęboki wdech, spokojny wydech. jest lepiej.

— pansy? — długie ramiona oplatają się wokół luny, a piegowaty nos chowa się w jej szyi. ciepłe łzy moczą jej bark i ramiączko od bluzki.

— przepraszam. — głos pansy jest zachrypnięty i pełen żalu. luna powoli sunie dłonią w górę i dół po jej plecach.

— nie masz za co, supernowo.

               pansy jest supernową. kiedyś piękna i śmiała, zbyt piękna i śmiała dla świata, od kilku miesięcy wypalona i pusta. wybuchła wtedy w hogwarcie, kiedy nawet luna dostała gęsiej skórki słysząc jej krzyk, a wszelki pył po wybuchu osiadł dopiero, kiedy spotkała lunę w barze i uchwyciła się jej szyi, zbyt pijana, żeby ją pamiętać. luna obiecała pozamiatać otaczający ją kurz.

               pansy prostuje się i nawet wtedy wygląda, jakby była dziesięć razy mniejsza. — ...mogę? — luna kiwa głową.

               butelkowo-zielona koszulka, która do tej pory kontrastowała z porcelanową skórą blondynki zostaje ściągnięta i odłożona na bok, a dłonie pansy wędrują w stronę blizn na klatce piersiowej i brzuchu luny. niektóre są długie i głębokie, niektóre prawie niezauważalne (pansy zna je wszystkie na pamięć, po tak długim czasie potrafiłaby namalować ich mapę z pamięci). po niektórych atakach spędza czas nad każdą z osobna, jakby była w transie, ale luna wie, że to nie jedna z tych nocy.

               usta pansy unoszą się milimetry nad blizną tuż obok serca luny. jej oddech delikatnie łaskocze wrażliwą skórę. luna przewleka ciemne włosy między swoimi palcami. — gdyby wycelował kilka milimetrów w lewo—

ale nie wycelował, pansy. — jeśli da dojść dziewczynie do słowa, przyjdzie kolejny atak. — nie wycelował, i teraz jestem tu z tobą i nigdzie się nie wybieram. — oddala dłońmi twarz pansy od swojego ciała i schyla się. ich czoła prawie się dotykają, a pansy zamyka oczy. luna wyciera kciukami ślady po łzach, a potem składa ledwo wyczuwalne pocałunki kolejno na czole, nosie, policzkach i kącikach ust dziewczyny. jej oddechy wreszcie wróciły do normy.

               brunetka znów kładzie głowę na jej ramieniu, jak najbardziej przysuwa twarz do jej szyi. luna uśmiecha się słabo. — trochę mi zimno.

               pansy całuje ją w złączenie między ramieniem a szyją. luna wyczuwa u niej uśmiech. — nie udawaj, że ta bluzka jakkolwiek chroniła cię przed niską temperaturą.

— touché.

               pansy nie ma blizn na ciele, wszystko dzięki odpowiednim zabezpieczeniom nałożonym na nią przez matkę, ale nikt nie wychodzi z wojny bez żadnego urazu. blizny pansy przypominają o sobie w formie koszmarów, tików, ataków. to najgorsze blizny, które goją się sto razy dłużej, niż te fizyczne. ale luna jest gotowa je zszyć, tak jak robi to już pół roku. jest gotowa załatać porwane na strzępy kawałki.

               zmieni pansy w feniksa, pozbędzie się supernowej. pozwoli pięknej, śmiałej i szczęśliwej pansy powstać z popiołu utworzonego przez gwiezdny pył. zrobi to, pewnego dnia. teraz będzie tu dla niej za każdym razem, kiedy odpadnie strupek starej blizny.

— kocham cię. — pierwszy raz tego wieczoru głos luny jest wyraźny i głośny. pansy siada i patrzy jej prosto w oczy.

               słowa są trudne, luna wie. o ataku można zapomnieć, można nazwać go marą nocną, a wszystko co działo się po nim snem. słowa wiszą w powietrzu już na zawsze gdy opuszczą usta.

               pansy często czuje się, jakby były niewidzialną wagą na jej ramionach, gardle i płucach. ważą tony i ciągną ją na dno jak kamienie pod wodą, próbują zatopić ją w głębi siebie, której nie jest jeszcze gotowa poznać. niektóre są mniejsze, pozwalające jej na dryfowanie w takiej ilości wrażliwości, do jakiego przywykła, jak jestem przy tobie szczęśliwa, zależy mi na tobie, jesteś najlepszą rzeczą w moim życiu. niektóre ważą tonę i bez litości ciągną ją w dół, jak kocham cię, nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła, zostań przy mnie.

               pansy całuje ją, i luna wie, że to jedyna odpowiedź jaką dostanie przez dłuższy czas. i ją rozumie. wie, że nawet, jeśli nie potrafi tego jeszcze nazwać, pansy czuje sie podobnie, jeśli nie tak samo. to jej wystarczy. czoło pansy kolejny raz znajduje schronienie na jej barku.

               zostają w tej pozycji przez pewien czas, dopóki ich oddechy nie zwalniają. dopóki luna nie spada na poduszki, a pansy na jej klatkę piersiową. jeszcze będzie dobrze.

///

happy pride month...?

hold my hand, theres no need to be brave [ lunsy oneshot collection ]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz