Bal - cz. 1

45 6 4
                                    

Zdezorientowany Louis otworzył oczy, po czym obrócił się na bok i zaczął przesuwać dłoń po łóżku. Było ono puste. Zdziwił go chłód, który poczuł, gdy tylko się przebudził, mężczyzna był bowiem niemal pewny, że zasypiał, trzymając w ramionach Alexandrę, której teraz jednak przy nim nie było. Czy znów miał sny z nią związane? Nie miał jednak za bardzo czasu się nad tym zastanawiać, gdyż ze snu wyrwał go dzwonek do drzwi. Patrząc na zegarek, blondyn westchnął cicho. Osoba, która dobijała się do jego drzwi, była chyba niecierpliwa, przez co śmiało mógł wyjść z założenie, że to któraś z jego sióstr. W końcu nie odezwał się wczoraj do żadnej, a na dodatek wyłączył telefon. Miał go uruchomić na chwilę pod wieczór, ale sprawy potoczyły się troszeczkę inaczej.

Morningstar doskonale teraz pamiętał, co się wydarzyło i dlatego już wiedział, że to nie sen. Nie miał jednak pojęcia, dlaczego kobieta wyszła tak wcześnie. Powodów mogło być wiele i zamierzał to zbadać, gdy tylko pobędzie się nieproszonego gościa. Wstając z łóżka, w pierwszej kolejności sięgnął zatem po telefon, a następnie narzucił na siebie szlafrok, po czym owijając się nim, zszedł na dół. Liczył na to, że uda mu się w miarę szybko spławić natręta, choć wiedział, że jeśli są to jego siostry, może to być bardzo problematyczne.

Już schodząc na dół, włączył swoją komórkę. Po kilku sekundach dało się słyszeć odgłos uporczywej wibracji. Powiadomień było naprawdę dużo i Louis miał wrażenie, że za chwilę urządzenie wybuchnie mu w ręku. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca. Spojrzał na ekran trzymanego w dłoni urządzenia i zobaczył mnóstwo połączeń oraz wiadomości od Katherine, na co pokręcił głową z rezygnacją. Wiedział, że będzie gęsto się tłumaczyć, ale mimo to nie odczytał jeszcze smsów. Był pewien, że już lada chwila usłyszy, jak zła była jego siostrzyczka. Kiedy jednak otworzył drzwi, czekało go ogromne zaskoczenie. Nie dostał w twarz ani nic z tych rzeczy. Zamiast tego poczuł, jak na jego szyi zawiesił się ktoś o wiele cięższy i wyższy od niego.

Blondyn kilkakrotnie zamrugał. Stał jak słup, nie mogąc choćby ruszyć ramieniem, dopóki nie zrozumiał, co właściwie się dzieje. Wtedy też na jego ustach pomału zaczął pojawiać się uśmiech. Louis objął mężczyznę, który to niemal rzucił się na niego od progu i mocno uściskał, klepiąc po plecach.

— Co ty tu do diabła robisz? — zapytał.

— A nie da się milej? — odparł pytająco Christopher Wilson. — Obleciałem pół świata, żeby tu zawitać, a ty jeszcze diabła wzywasz. Gdzie twoje maniery?

— Maniery? A co to takiego? — spytał Louis, śmiejąc się przy tym cicho.

— No tak. Twoje zgubiły się w dżungli, w której się wychowałeś — mruknął z uśmiechem brunet.

Wilson odsunął się wreszcie od Morningstara, aby przyjrzeć mu się z uwagą. Jego niebieskie oczy zdawały się błyszczeć radośnie w świetle, jakie padało na nie z salonu, przed którym stali. Przekroczywszy już wcześniej próg apartamentu, Christopher nie kwapił się nawet, by czekać na zaproszenie. Wszedł w głąb pomieszczenia, a swój ciemny płaszcz zawiesił na pobliskim stojaku. Rozejrzał się dookoła, ale nie dostrzegł tu żadnych zmian. Wszak obu mężczyzn nie było tu od lat i nie miał kto zrobić tu porządnego remontu. Choć mieszkanie było w stanie idealnym, wymagało kilku unowocześnień. Przynajmniej według Wilsona. Mężczyzna wciąż nie zważając na zdezorientowanie gospodarza, zajął miejsce w fotelu, którego używanie zazwyczaj wkurzało blondyna.

— Jasne, czuj się jak u siebie — skomentował Louis, widząc, jak jego przyjaciel rozsiada się wygodnie w fotelu, który należał do niego, a po chwili przewrócił oczami.

— A to nie jestem u siebie? — spytał niebieskooki, unosząc brew. — Obiło mi się kiedyś o uszy, że ten apartament to moja własność...

— Pamięć ci chyba lekko szwankuje.

Póki śmierć nas nie rozłączy. Tom IWhere stories live. Discover now