Rozdział siódmy - Życie po śmierci

610 28 3
                                    

Momentalnie zaschło mi w ustach, kiedy tylko tata podszedł do ledwo zauważalnie uchylonych drzwi, przez które Ender obserwował okolicę. Nie byłam gotowa, ale stanęłam obok, nerwowo gryząc wargi i przestępując z nogi na nogę. Rzuciłam ukradkowe spojrzenie Dustowi, jednak szybko wbiłam wzrok w brudną podłogę, gdy dopadł go gwałtowny napad kaszlu. W pierwszej chwili instynktownie chciałam się odsunąć, ale zdołałam się powstrzymać. Powoli zaczynałam żałować, że w magazynie zachowałam się tak, a nie inaczej. 

– Dasz radę? – spytał ojciec.

Poderwałam głowę i już chciałam odchrząknąć przed odpowiedzią, gdy zorientowałam się, że nie do mnie skierował pytanie, tylko do Dusta. To bezsensowne, ale poczułam się trochę gorzej. Potrzebowałam wsparcia taty, jednak tym razem to nie ja byłam jego priorytetem. To okropne z mojej strony, że zazdrościłam umierającemu człowiekowi, który właściwie równie dobrze mógł być dla mnie wujkiem, a dla ojca bratem. 

Czasami chyba ogólnie zachowywałam się okropnie. Okropnie i głupio.

Przypomniałam sobie, jak jeszcze nie tak dawno temu wysiadywałam pod oknem w sypialni, obserwując wałęsające się po ulicy zombie. Wtedy opuszczenie czterech ścian wydawało mi się ekscytujące, nie mogłam się doczekać, aż ojciec zdecyduje, że jestem gotowa, żeby mu pomagać, i miałam za złe, że nie wierzył w moje umiejętności. Boże, ale byłam głupia! A to tylko wierzchołek góry lodowej: co też najlepszego sobie myślałam, kiedy ryzykowałam życiem dla cholernego kota?

– Sasha, a ty?

Pokiwałam głową, akurat teraz nie mogąc wycisnąć z siebie słowa; szkoda, że wcześniej mnie tak nie zatkało. Chciałam chwycić tatę za rękę, szukając w jego bliskości poczucia bezpieczeństwa i czegoś, co dodałoby mi otuchy, ale zamiast tego ostatni raz spojrzałam w lustro i poprawiłam bandanę na twarzy. Obserwowałam, jak odrobina krwi powoli przesiąkała przez materiał.

– Dobra, to tak: trzymamy się razem, nieważne, co się dzieje. Pod żadnym pozorem nie marnujemy amunicji, nie możemy sobie na to pozwolić – mówił spokojnie ojciec, teraz bezpośrednio zwracając się do Jemimah. – Jeżeli widzisz, że ktoś już celuje w trupa, nie…

– Nie marnuj amunicji, rozumiem – wtrąciła. – Może i nie strzelam najlepiej, ale głupia nie jestem. 

– Mimo wszystko lepiej w granicach rozsądku zostaw strzelanie nam – kontynuował, ale tym razem jego ton sugerował, że już lepiej mu nie przerywać. – Nikt nie zostaje w tyle – powiedział z naciskiem i po kolei spojrzał na nas wszystkich. – To chyba wszystko… – Niespodziewanie objął mnie ramieniem i dodał cicho: – A ty się nie przewróć, ok?

– Ok – odszepnęłam. 

Nie sądziłam, że stać mnie na uśmiech, jednak kiedy tata musnął ustami moją skroń… 

– Teraz albo nigdy.

Nie byłam gotowa, żeby mnie puścił, a co dopiero żeby wyjść tam, na zewnątrz, ale nikt poza mną nie zdawał się mieć większych oporów, chociaż rzeczywistość musiała prezentować się zgoła inaczej. Zmrużyłam oczy, dopiero teraz orientując się, jak ciemno faktycznie było na tyłach sklepu i przez chwilę osłaniałam ręką twarz. Kiedy w miarę przyzwyczaiłam się do utrudniających normalne widzenie promieni słońca, szłam już w samym środku dość ciasnej grupy – z Enderem po lewej, Jemimah po prawej, Dustem z przodu i tatą z tyłu. Półbiegiem przebyliśmy pierwszy odcinek drogi, po przeskoczeniu przez maskę auta wydostając się z zablokowanej samochodami uliczki. Los wreszcie się do nas uśmiechnął – chociaż jezdnię zalała fala trupów, ich uwaga została odwrócona, a część z nich niezaprzeczalnie pochylała się nad czymś.

Dwukrotnie MartwiDonde viven las historias. Descúbrelo ahora