ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 4

59 15 148
                                    


           Zima powitała świąteczny czas mroźną, ale słoneczną pogodą. Pewnego ranka tuż przed świętami pastor Ashley zaprzągł muła do dwukołowej zdezelowanej bryczki i udał się na małą stacyjkę kolejową do odległego o kilka mil niewielkiego Ashland. Koła z trudem brnęły w rozjeżdżonej warstwie brudnego śniegu, ale to bynajmniej nie zniechęcało pastora. Każdego roku w przedświąteczny poranek Gilbert Ashley zaprzęgał muła do bryczki i bez względu na pogodę wyruszał do miasteczka, aby z tamtejszej stacji odebrać swoją młodszą siostrę – Juliet. I każdego roku jej przyjazd napawał go niewysłowioną radością.

     Juliet Ashley miała prawie pięćdziesiąt lat, ale radosnym sposobem bycia, pogodą ducha i niespożytą energią wyróżniała się wyraźnie na tle innych kobiet w jej wieku. Nosiła jaskrawe, kwieciste sukienki i dziewczęcą fryzurę. Poruszała się z młodzieńczą lekkością i często się śmiała, twierdząc, że śmiech i pogodne usposobienie są najlepszym lekarstwem na wszystko i przedłużają młodość przynajmniej o kilka cennych lat. Także i tego grudniowego, mroźnego dnia Juliet Ashley wyskoczyła z pociągu radosna jak skowronek. Z uśmiechem szczebiotała coś do bagażowego, który ustawiał na peronie walizkę i kufry pełne prezentów. Zobaczywszy Gilberta Ashley, krzyknęła radośnie i truchcikiem pobiegła w jego kierunku. Padli sobie w objęcia i powitali się jak zwykle wylewnie i serdecznie.

     – Gilby! Braciszku kochany! Jakże się cieszę!

     – Moja mała Jully! – Pastor uścisnął siostrę jeszcze raz. – Cały rok czekałem na tę chwilę!

     – Zatem radujmy się, ile sił, bo oto nadeszła! Załadujmy te bagaże i jedźmy czym prędzej do chłopców. Bardzom ciekawa, czy wiele podrośli przez ten rok? I jakże chętnie napiłabym się gorącej herbaty!

     – Herbata już na ciebie czeka. A chłopcy, owszem, rosną jak na drożdżach. Za to ty nie zmieniłaś się od czasu, kiedy byłaś ośmioletnim radosnym ptaszkiem.

     – Zawsze to powtarzasz, Gilby!

     – Bo i prawda to szczera.

     – Cóż, taki już mój los! – Juliet zachichotała. – Nigdy nie wydorośleć do reszty. No, braciszku, ale przyznasz, że szczęśliwy omen z tym miasteczkiem, co?

     – Dlaczego? – Pastor wrzucił ostatni kufer na pakę z tyłu dwukółki.

     – Ashland! – krzyknęła triumfalnie Juliet. – Czyż nie brzmi prawie jak nasze nazwisko, Gilby! Czyż zatem nie był to dobry znak, gdyś obejmował tutejszą parafię? Mieszkasz w pięknej okolicy, masz wspaniały dom i wspaniałą gromadkę chłopców. Czego można chcieć więcej?

     – A do tego wszystkiego, co roku odwiedza mnie cudowna siostrzyczka. Ruszaj, Yippi! – cmoknął na muła. – Ashland... Tak powinna się nazywać nasza rodowa posiadłość.

     – Och, Gilby, nasza rodowa posiadłość – Juliet uniosła oczy ku niebu – niech rozkwita w dostatku – dodała z figlarnym błyskiem w oku – nosi znacznie surowszą i poważną nazwę. Gdyby to ode mnie zależało, nazwałabym ją „Polna Stokrotka" albo jakoś podobnie.

     – Niepoprawna romantyczko! – skarcił ją z uśmiechem pastor. – A jak tam twoje dziewczęta? Radzisz sobie jakoś ze sprawami administracyjnymi? Nigdy nie miałaś do tego serca.

     – A pewnie, że nie miałam! Są na świecie ważniejsze i ciekawsze rzeczy niż bezduszne przepisy prawa, te wszystkie dokumenty, kwitki, papierki... Brrr! To nie dla mnie. W tej kwestii całkowicie zdałam się na Toma, a on tylko podsuwa mi do podpisania ten czy inny dokument, całą resztę zaś załatwia za mnie. Niech mu niebiosa to wynagrodzą!

Ziemia nadzieiWhere stories live. Discover now