ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 4

49 10 83
                                    

          Jack wjechał do osady na łaciatym koniu i rozglądał się dokoła z zainteresowaniem. Ludzie spoglądali na niego w ten dobrze mu znany sposób, jednak tym razem w spojrzeniach dostrzegał więcej zdziwienia i zaciekawienia niż nieufności i wrogości, z którymi zwykł się spotykać. Kiedy przemierzał główny trakt – szeroki i mocno ubity – pomyślał, że ta osada do złudzenia przypomina kalifornijskie stare miasteczka, zakładane w czasach gorączki złota, które miał okazję czasami widywać, choć do obecnych czasów przetrwały w mniej lub bardziej zrujnowanym stanie. Z rozbawieniem czytał tutejsze napisy i szyldy: Mistrz grzebienia i brzytwy – Harold Stanton. Lloyd Bennett – wędliny, podroby, mięso. B.M. Caldwell – Doktor Medycyny. Biuro Szeryfa...

     Zatrzymał konia przed budynkiem opatrzonym ogromnym, wymyślnie ozdobionym szyldem: U Lucy – bar i restauracja.

     „O! Knajpę nawet mają!" – pomyślał zadowolony, zeskoczył z konia i w tej samej chwili znieruchomiał nagle, a potem odwrócił się i jeszcze raz powiódł dokoła pełnym zdumienia wzrokiem. Tak, nie pomylił się i nie mogło być żadnych wątpliwości: wszystkie mijane po drodze szyldy i tabliczki napisano po angielsku.

     „A niech mnie! – pomyślał. – A niech mnie! Czy to nie San Valdor, o którym opowiadał Matteo?"

     Przywiązał konia do żerdki przed barem i pewnym krokiem wszedł do środka – podekscytowany i ogromnie ciekaw, czy w końcu trafił tam, gdzie tak usilnie i z uporem zmierzał od prawie sześćdziesięciu dni. W barze było pustawo. Siedzący tu ludzie zajmowali ledwo dwa stoliki. Przy jednym samotnie siedział barczysty osiłek o dobrodusznym wyrazie twarzy, dłubał kozikiem w kawałku drewna i raz po raz wyławiał końcem noża wióry, które wpadały do kufla z piwem. Przy drugim ze stołów z ożywieniem dyskutowali trzej mężczyźni w średnim wieku. Jack uśmiechnął się nieznacznie do samego siebie, bo usłyszał, że rozmawiają po angielsku. Podszedł do baru, za którym krzątała się pulchna blondynka w kwiecistej sukience przepasanej białym falbaniastym fartuszkiem.

     – Oho! – powiedziała. – A kogóż my tu mamy? Gościa z daleka, jak się zdaje. Mówi po angielsku? – zwróciła się do chłopaka.

     – Mówi – odparł. – Czy to miejsce nazywa się San Valdor?

     – Prawie. Jesteś w Little Salvador, podróżniku. Napijesz się czego?

     – Czegoś mocnego – odparł. – Amerykańskiego.

     – Na księżycówkę z Kentucky na razie jest szlaban. Ale mamy tu naszą, miejscową. Nie chcę zachwalać, ale niezła jest. Nalać?

     – Nalać – zdecydował. – Robota jaka się tu znajdzie? – zagadnął.

     – Względem roboty nic nie wiem. Trzeba by ci zapytać Jeffa, podróżniku. To nasz szeryf – dodała tonem wyjaśnienia. – Przesiaduje zwykle u siebie, po drugiej stronie. – Lucy wskazała ręką.

     Jack skinął głową i zaczął sączyć whiskey. Próbował zastanowić się, co dalej. Był dobrej myśli i wierzył, że znajdzie tu jakieś zajęcie. W końcu pomyślał, że w miejscu, gdzie serwują tak dobre trunki, nie może być źle. Dopił whiskey i z przerażeniem uświadomił sobie, że nie zapytał barmanki, w jakiej walucie trzeba tu płacić. Miał przy sobie trochę cruzeiros i kolumbijskie pesos, które zachował na wszelki wypadek, za to o amerykańskich dolarach nawet mowy być nie mogło.

     – Czym się tutaj płaci? – zapytał trochę nieśmiało.

     – Wszystkim, co ma jakąś wartość. Mogą być nawet pieniądze – zażartowała barmanka.

Ziemia nadzieiWhere stories live. Discover now