ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 5

47 10 119
                                    

          Dom okazał się obszerny. Jack najpierw przyjrzał się z zewnątrz, a potem wszedł do środka przez otwarte na oścież drzwi. Tuż po wejściu natknął się na krępego, czarnowłosego chłopaka, który mógł mieć niewiele ponad dwadzieścia lat. Jack uśmiechnął się i zagadnął przyjaznym tonem:

     – Nazywam się Jack Graison. Pastor powiedział, że znajdzie się tu dla mnie miejsce.

     – Ja tam nie wiem – odparł chłopak. – Jeśli pastor powiedział...

     – Kto to, mieszańcu? – usłyszeli dobiegający ze szczytu schodów dźwięczny głos i obaj spojrzeli w tamtym kierunku. Z izby na poddaszu schodził Ray i patrzył na przybysza uważnie i trochę wyzywająco.

     – Nazywa się Jack Graison – mruknął Charlie.

     – A kogo obchodzi jego nazwisko? Chciałbym wiedzieć, dlaczego plącze się po naszym domu?

     – Sam zapytaj. – Charlie wzruszył ramionami, odwrócił się i wyszedł.

     – Dopiero co przyjechałem do osady – wyjaśnił Jack, jeszcze niezrażony wrogością Raya. – Szeryf wysłał mnie do pastora, a pastor pozwolił tutaj zamieszkać.

     – Pastor pozwolił? – zadrwił Ray. – Patrzcie no, jaki ten nasz kaznodzieja dobry. Aż się rzygać chce na samą myśl o jego tkliwym, pełnym współczucia sercu...

     – O co ci chodzi, człowieku? – przerwał Jack, ale Ray nie pozwolił mu powiedzieć nic więcej.

     – Posłuchaj mnie uważnie: nazywam się Ray Nally i to ja, a nie pastor, mam tu najwięcej do powiedzenia. Rozumiesz, cholerny przybłędo? – spytał na koniec, a Jack poczuł, jak serce zaczyna walić, a szczęki się zaciskają. – Jeśli masz zamiar tu zostać, będziesz musiał robić to, co powiem – dodał Ray.

     Jack patrzył na chłopaka wzrokiem tak zimnym, że mógłby zamrozić nie tylko Little Salvador, ale i całą Zatokę Wszystkich Świętych.

     – Nie – powiedział cichym, zniżonym głosem. – Nie będziesz mną rządził. Z wielu powodów, o których nie chce mi się teraz gadać.

     – Słuchaj, Graison, bo zdaje się, że tak się nazywasz – powiedział Ray pozbawionym emocji głosem. – Jeszcze nikt nigdy nie ośmielił się wejść mi w drogę, bo każdy doskonale wie, czym to grozi. I radziłbym ci, żebyś nigdy nie musiał przekonać się na własnej skórze, jak to jest zadzierać ze mną.

     Twarz Graisona wykrzywił zły, ironiczny uśmieszek.

      – Co ty powiesz? – wysyczał. – A teraz ty mnie posłuchaj, Nally – zaakcentował ostatnie słowo. – Bo tak się chyba nazywasz? Może i wszyscy tutaj z jakiegoś powodu boją się ciebie. Ale to nie mój kłopot i nie moja rzecz. Zbyt dużo w życiu widziałem, żeby kogokolwiek się bać, więc doprawdy daruj sobie te porywające przemowy, zwłaszcza że nie robią one na mnie absolutnie żadnego wrażenia.

     Odwrócił się i miał zamiar odejść, ale zatrzymał go drażniąco spokojny głos Raya:

     – Jeszcze jedno – powiedział Nally. – Widziałem, że masz konia. Bo to twój koń stoi o tam, prawda? Jeśli zatem strzeli ci do łba, żeby trzymać go w naszej stajni, to będziesz musiał regularnie ją sprzątać. To nasza stajnia, nie pastora – dodał z naciskiem.

     Jack Graison nie odpowiedział, obrzucił Raya nienawistnym spojrzeniem i pewnym siebie krokiem wszedł do izby, która służyła za jadalnię.

     „A idź – pomyślał Ray. – Możesz spać pod stołem, włóczęgo."

     Leniwie wyszedł na podwórze przed dom. Uderzyła go fala gorącego, dusznego powietrza.

Ziemia nadzieiWhere stories live. Discover now