Rozdział 33

4.8K 136 13
                                    

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Powrót na uczelnie był ciężki, szczególnie że przez te kilka dni naprawdę zdążyłam się rozleniwić. Na szczęście pierwszego dnia zajęcia zaczynałam po południu, więc ranek postanowiłam spędzić z Davidem. 

Słońce prażyło niemiłosiernie, więc zamiast walczyć z temperaturą i chować się po klimatyzowanych lokalach, postanowiliśmy zaczerpnąć trochę witaminy D i pójść na plażę. Oczywiście te najpopularniejsze miejscówki zawsze były bardzo zatłoczone, co w moim mniemaniu kłóciło się z definicją odpoczynku. Z tego powodu pojechaliśmy na trochę bardziej oddaloną, ale znacznie bardziej przeze mnie lubianą plażę, uzbrojeni w ręczniki, duży parasol, kremy z filtrem i zimne napoje. 

- Cudownie - westchnęłam, zdejmując buty i zatapiając stopy w gorącym, złocistym piasku. Co prawda tutaj również nie było kompletnie pusto, ale to nie przeszkadzało mi aż tak bardzo. 

Wybranie miejsca nie zajęło nam dużo czasu, więc sprawnie rozłożyłam ręcznik i zrzuciłam z siebie wierzchnie ubrania, pozostając w samym bikini, podczas gdy David siłował się z parasolem. Popatrzyłam na niego z rozbawieniem, ale nie zaoferowałam pomocy, nie chcąc urazić jego męskiej dumy. To nic, że ów parasol rozkładał się w najbardziej banalny sposób, jaki można było wymyślić. Grunt, że chłopak miał frajdę, gdy wreszcie sam do tego doszedł i wtedy mógł wreszcie usiąść tuż obok mnie i choć trochę ukryć ciało w błogim cieniu. 

- Nie sądzisz, że mamy ogromne szczęście? - zapytał, wyjmując z podręcznej chłodziarki butelkę z własnoręcznie przeze mnie zrobioną lemoniadą. Jej powierzchnia była wręcz lekko oszroniona i w tym momencie sprawiała wrażenie najbardziej odpowiedniej rzeczy, do której można się przytulić. 

- Hmm? - spojrzałam na niego znad przyciemnianych okularów. 

- Żyjemy w miejscu, gdzie panuje nieustające lato. Drzewa są zielone przez cały rok, kwiaty kwitną cały czas... - zaczął wyliczać, kładąc się na plecach i zakładając ręce za głowę. 

- W porze deszczowej leje praktycznie codziennie, a wilgotność jest tak duża, że przy tej temperaturze całymi dniami siedzimy w przymusowej saunie. Och i zapomniałeś jeszcze o huraganach - przerwałam mu, nie kryjąc lekkiego rozbawienia. 

- To są tylko nieistotne szczegóły - zaoponował. 

- Tak nieistotne, że ludzie wykupują całe supermarkety i barykadują się w domach. Masz racje, miejsce idealne. 

- A co? Wolałabyś żyć na takiej Alasce czy innej Syberii? 

- Nie przesadzasz trochę? Porównujesz dwie skrajności. 

- Próbuję ci uświadomić, że mam rację. 

- Nie masz racji David. Jest tyle pięknych miejsc na ziemi... Jestem niemal pewna, że Floryda to przy nich pikuś. 

- Tak, szczególnie jak dowali dwa metry śniegu i nagle jest paraliż całego miasta - przewrócił oczami.

- Wiesz, że nigdy nie widziałam prawdziwego śniegu? - zmieniłam trochę temat, zamyślając się nad ów kwestią. 

- Żartujesz? - poczułam na sobie wzrok Davida. 

- Nie. Mam tyle lat, a nigdy nigdzie nie byłam. Całe życie spędziłam na Florydzie - zmarszczyłam brwi, nie rozważając tego nigdy wcześniej. 

- Naprawdę nie byłaś nawet w innym Stanie? - zapytał z niedowierzaniem brunet. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się nieśmiało, przecząco kręcąc głową. Nie miałam z tego powodu żalu, ani nie obwiniałam nikogo za to, jak wyglądało moje życie. Wierzyłam, że wszystko dzieję się z jakiegoś powodu. Miałam kochającą babcie, zdrowie i oddanych przyjaciół. Byłabym kompletnie niewdzięczna, zapominając o tym, co w rzeczywistości było najważniejsze. 

- Marzę o tym, żeby dotknąć śniegu - odfrunęłam myślami do krainy spowitej białym, gęstym puchem. 

- Jest zimny i mokry. Uwierz mi, że niczego nie straciłaś. 

Westchnęłam, zniechęcona ignorancją Davida. Może i śnieg był dla niego zimny, mokry i paskudny, ale wcale nie musiał być taki dla mnie. 

- Mam rozumieć, że jeżeli zamarzę sobie wycieczkę do Kanady, to nie mam co na ciebie liczyć? - zagadnęłam podejrzliwie. 

- Nie. Mogę zabrać cię na Karaiby, ale na pewno nie w miejsce, gdzie temperatura spada poniżej zera. 

Westchnęłam ciężko i opadłam plecami na ręcznik.

- Dobrze, w takim razie pojadę z kimś innym - wzruszyłam ramionami, zamykając oczy i delektując się ciepełkiem. 

- Tak? A niby z kim? - usłyszałam, jak David próbuje mnie przedrzeźniać. 

- Nie wiem, na pewno znajdzie się ktoś chętny. Może jakiś wysoki umięśniony blondyn? 

Jasne, blondyn.

W dalszym ciągu nie otwierając oczu usłyszałam, jak David zaczyna się ruszać. 

- No i co robisz? - zapytałam, gdy klęknął nade mną okrakiem, jednocześnie na moment unieruchamiając moje nadgarstki. Nie odpowiedział, lecz uniósł kącik ust i bez najmniejszego ostrzeżenia zaczął błądzić palcami po odkrytej skórze na żebrach, wywołując łaskotki. Prawdopodobnie wyglądałam w tym momencie jak ryba wyrzucona na brzeg, wiercąc się i próbując jakkolwiek uciec od tego okropnego uczucia. Na nic się to jednak zdało i dopiero po moich prośbach i błaganiach chłopak wreszcie się zlitował i zaprzestał swoich okrutnych działań.

- I nie chce więcej słyszeć o żadnym blondynie, jasne? - zapytał, dla odmiany nachylając się nad moją twarzą. Przygryzłam lekko dolną wargę i w dalszym ciągu się uśmiechając, delikatnie skinęłam głową. Wtedy David odwzajemnił uśmiech i złożył na moich ustach nienachalny, powolny pocałunek. Później zsunął się na ręcznik obok i na nowo odprężył, więc poszłam w jego ślady, znowu zamykając oczy. Było mi w tym momencie naprawdę dobrze. Delektowałam się ciepłymi promieniami muskającymi opaloną skórę, wysłuchując szumu fal i śpiewu ptaków urzędujących w pobliskiej roślinności. Cóż, było mi na tyle dobrze, że wkrótce usnęłam. Gdy wreszcie zbudziłam się z tej błogiej drzemki i oprzytomniałam, okazało się, że jest cholernie późno. Zerwałam się na równe nogi, w pośpiechu zbierając rzeczy do torby i jednocześnie budząc Davida. Przebicie się przez całe miasto zajęło nam wieki, więc wpadłam tylko na chwilę do pokoju, by zmienić ubrania i zabrać potrzebne mi rzeczy, po czym pobiegłam na uniwersytet, który jak na złość był zatłoczony i zakorkowany.  Do sali wykładowej co prawda dotarłam bez problemu, ale byłam spóźniona... Mocno spóźniona. W duchu modliłam się o jakiegoś przychylnego profesora, ale wchodząc do sali, poczułam się jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziałam niemrawo, czując jak nogi zaczynając odmawiać mi posłuszeństwa. Jezu, za jakie grzechy... 

- Oczywiście, Panna White. Czemu mnie to nie dziwi - parsknęła sorka Philips, spoglądając na mnie znad swoich grubych okularów, które wyglądały jak zrobione z denek butelek po tanim winie. - Ciesze się, że zechciała nas Pani zaszczycić swoją obecnością, ale zajęcia trwają już od czterdziestu pięciu minut. Do widzenia. 

Cudownie. 



Hello, PrincessWhere stories live. Discover now