Rozdział 34

4.7K 153 22
                                    

Nie lubiłam mieć ostatniej zmiany w pracy. Nie dość, że często byłam zmęczona po porannych zajęciach na uczelni, to jeszcze do późna musiałam siedzieć w kawiarni i użerać się z klientami, którzy uwielbiali przychodzić minutę przed zamknięciem. I nawet gdy już pozbyliśmy się wszystkich ludzi, zamykając przezornie drzwi przed kolejnymi kawolubnymi potworami (godzinę po czasie, gdy powinnam już być w akademiku, ale who cares?), to trzeba było jeszcze posprzątać, co również pochłaniało masę czasu. 

Gdy wreszcie wyszłam z tego cholernego Starbucksa, byłam wykończona, śpiąca i poddenerwowana. Oczywiście słońce już dawno zaszło za horyzont (no dziwne gdyby nadal świeciło o północy), ale to nie zdołało uśpić tego wiecznie żywego miasta. Spojrzałam na zegarek i momentalnie wytrzeszczyłam oczy widząc, że mam dosłownie minutę do autobusu. Nie pocieszający był również fakt, że kolejny w kierunku uniwersytetu jechał za prawie czterdzieści minut, a szczerze mówiąc, spacer przeciętnym tempem zajmował mi mniej.  

Przyspieszyłam kroku, zgrabnie wymijając ludzi, którzy niczym święte krowy panoszyli się po chodniku. Mimo wszystko, byłam przepełniona nadzieją, która zgasła z momentem, gdy wyszłam z pobocznej uliczki na główną i zobaczyłam jak ten cholerny autobus odjeżdża z przystanku. Pół minuty przed czasem. 

Zaklęłam siarczyście pod nosem, mając ochotę w coś kopnąć, albo uderzyć, ale niestety (albo stety!) nic odpowiedniego nie nawinęło mi się w tym momencie pod rękę. Wydobyłam z torebki papierosa, sprawnie wkładając go pomiędzy wargi. Z zapalniczką nie poszło tak łatwo, bo ta mała cholera uwielbiała chować się w zakamarkach poszewki, ale finalnie i ją wydobyłam, podpalając tytoń i zaciągając się siwym dymem. Tak uzbrojona, ruszyłam przed siebie, bo siedzenie na przystanku i czekanie na łut szczęścia nie miało najmniejszego sensu. 

Cały ten dzień mogłam już z czystym sumieniem zakwalifikować do tych z kategorii do dupy. Najpierw 4 godziny wykładu z sorką Philips, potem ciężki dzień w pracy przepełniony pretensjonalnymi klientami i teraz jeszcze to. Babcia zawsze powtarzała - ,,Gdy życie daje ci cytrynę, to zrób z niej lemoniadę''. I ja naprawdę starałam się zachować dobrą minę do złej gry i myśleć o tym, że jutro będzie lepiej, ale każdy ma swoje pokłady cierpliwości. A moje skończyły się właśnie teraz. 

To zabawne, bo jeszcze kilka dni temu rozmawiałam z Davidem o tym, jak pogoda potrafi być tutaj nieprzewidywalna. Nie powinno mnie więc zdziwić to, że nagle zaczęło po prostu lać. Nie siąpić, nie kropić, nawet nie padać. Lać. Tak jakby ktoś wredny tam na górze, odkręcił prysznic na full i z radością patrzył jak mrówki potocznie nazwane ludźmi, chowają się w popłochu gdzie tylko się da. Nie zdążyłam nawet dokończyć cholernego papierosa, który zamókł w mgnieniu oka i zgasł. Ze złością rzuciłam peta na ziemię, czując jak ubrania przylepiają się do mojego ciała, a po twarzy płynie mi strużka wody. Byłam tak wściekła, że nawet Meduza bałaby się na mnie teraz spojrzeć w obawie, że zamienię ją w kamień. Zagryzłam zęby i z uporem maniaka szłam przed siebie. Deszcz nie ustawał, tak samo jak moja złość. 

Potrzebowałam jakiegoś niewielkiego zapalnika, żeby wybuchnąć na dobre i wtedy spojrzałam przez ramię, mając nieodparte wrażenie, że jakiś samochód zwolnił tuż obok mnie. Przewróciłam oczami i przyspieszyłam kroku, mrużąc oczy od deszczu.

- Wsiadaj, podwiozę cię! - usłyszałam głos Lucasa, który nadal toczył się w swoim aucie obok mnie. Zacisnęłam szczękę i nawet nie zaszczycając go spojrzeniem, pokazałam mu środkowy palec, naprawdę nie mając ochoty się z nim dzisiaj użerać. 

- Elizabeth... - ostrzegł mnie. 

- Nie potrzebuję twojej pomocy, więc możesz już spierdalać - warknęłam, dużo agresywniej niżeli zamierzałam. Nagromadzone przez cały dzień złe emocje sprawiały, że naprawdę przestawałam się hamować. 

Hello, PrincessWhere stories live. Discover now