Rozdział czwarty

562 23 11
                                    


 Szyld nad drewnianym budynkiem restauracji głosił dumnie, że znajduje się w niej grill i najlepszy w regionie wybór kuchni Tex–Mex. Gdy Maia podjechała bliżej, Dario zdążył już zsiąść i właśnie prowadził Hefajstosa do przygotowanych z boku kamiennych żłobów, wypełnionych wodą. Zauważyła również stojącą nieopodal drewnianą wiatę, gdzie ich wierzchowce, będą mogły spokojnie odpocząć w cieniu.

Zeskoczyła z grzbietu Afrodyty, starając się zrobić to z gracją jednak nogi nieco jej zdrętwiały i zachwiała się lekko, odruchowo mocniej zaciskając palce na lejcach.

– Wszystko w porządku? – zapytał Maranzano, ale na szczęście nie ruszył się, by jej pomóc.

– Tak – odpowiedziała krótko, biorąc głębszy oddech. – Nie miała pojęcia, o czym don miałby chcieć z nią porozmawiać sam na sam i to najwyraźniej z dala od wszystkich innych, ale miała nadzieję, że ta rozmowa nie zdepcze jej poczucia własnej wartości. Już teraz po stokroć żałowała, że w ogóle dała się namówić na cały ten wyjazd do Teksasu. Czy mogło być gorzej?

– Dobrze się spisałaś – Dario podszedł do Afrodyty i delikatnie przeciągnął palcami po jej boku.

– To naprawdę wspaniały koń – powtórzyła Maia, zastanawiając się czy wypada jej zrobić krok w tył, skoro Maranzano nagle znalazł się bliżej niej.

– Tak, to fakt – Dario jeszcze raz pogładził Afrodytę, po czym przeniósł swoje spojrzenie na nią. – Lepiej wejdźmy do środka, zanim znów zaczniesz marznąć w tym upale – wskazał jej wejście, a Maia ze wszystkich sił starała się zachować kamienną twarz i nie pokazać mu teraz w odpowiedzi jakiegoś wulgarnego gestu. Ruszyła przodem, mając tylko nadzieję, że tym razem się nie potknie ani nie zrobi żadnej innej, żenującej rzeczy, mając go tuż za swoimi plecami.

Wnętrze lokalu było urządzone w sposób typowy dla teksańskich restauracji. Drewniane stoły i krzesła, wyściełane zieloną skórą boksy, flagi stanowe w gablotach na ścianach i oczywiście grill – jako centralny punkt tego wszystkiego. W środku pachniało naprawdę wspaniale, ale Maia obawiała się, że z nerwów nie będzie w stanie niczego przełknąć.

– Mamy rezerwacje na dużą lożę – wyjaśnił jej Dario, zrównując z nią swój krok. – Ale nim reszta dotrze, może usiądziemy przy barze i czegoś się napijemy? Mają tu spory wybór piw z lokalnych browarów.

– Jasne, świetny pomysł – zgodziła się z wymuszonym uśmiechem.

Zajęli miejsca na wysokich hokerach, a Maia przyjrzała się ustawionym nad barem pucharom, które jak sądziła były nagrodami za udział w rodeo. Przez cały czas miała tylko nadzieję, że tym razem nie zacznie dygotać z nerwów, bo Maranzano jak nic znów, by ją z tego powodu wykpił.

Nagle za ladą pojawił się starszy, siwowłosy mężczyzna z długą brodą. Gdy tylko spostrzegł Wulkana jego oblicze się rozpromieniło i od razu dziarsko ruszył w ich stronę.

– Dario, chłopie! Jak dobrze cię widzieć! – zawołał radośnie, przechylając się przez bar i przyjaźnie klepiąc Maranzana po ramieniu.

– Jak się masz Mike? – odpowiedział swobodnie capo, a Maia o mały włos nie spadła z krzesła, widząc na jego twarzy szczery uśmiech. – Dojechaliśmy jako pierwsi i zanim reszta moich gości do nas dołączy, postanowiliśmy już wejść i się czegoś napić – wyjaśnił oględnie.

Oczy siwowłosego Teksańczyka spoczęły w tej chwili na Mai, a jego uśmiech jeszcze się poszerzył.

– Czyżbyś wreszcie wpadł, by przedstawić mi swoją narzeczoną? Stary! Od zawsze wiedziałem, że masz doskonały gust!

Bez WyjątkówWhere stories live. Discover now