ROZDZIAŁ XXXII

2.4K 110 49
                                    


Dni mijały, luty przeszedł w marzec, śnieg zaczynał zmieniać się w błotnistą ciapę.

Każdy nowy dzień przynosił rutynę, która coraz bardziej wpędzała mnie w naprawdę czarne, złe miejsce. Posiłki u boku Voldemorta smakowały jak papier ścierny, wykonywanie zadań wbrew sobie odbierało resztki mojej godności, torturowanie ludzi zabijało powoli moją duszę... a wieczorem czekało mnie jedynie powolne umieranie w samotności, walka o każdy oddech. I tak codziennie, bez końca, jak w pieprzonym kole.

Draco nie było. Od kiedy pożegnał się ze mną przed misją prawie miesiąc temu, nie widziałam go ani razu. Zabrał ze sobą światło, nadzieję, bez których moja psychika podupadała z każdą sekundą coraz bardziej. Gdy czułam, że jestem na skraju, że już więcej nie dam rady, uratowała mnie nagła, niespodziewana informacja, że żyje i ma się dobrze. Dopiero wtedy poczułam, że jestem w stanie wziąć głębszy oddech, odnaleźć ledwie tlącą iskrę nadziei i walczyć o jutro.

Żył, dlatego trzymałam się również ja.

Walczyłam.

Codziennie umierałam i rodziłam się na nowo. Codziennie słabsza i jednocześnie, jakimś sposobem silniejsza. Dla niego, dla przyjaciół.

Pamiętałam o złożonej obietnicy i choć nie byłam do niej pozytywnie nastawiona, postanowiłam spróbować. Szukałam w sobie jakichkolwiek wskazówek jak się do tego przygotować, od czego zacząć, jednak moje wspomnienia były jedną, wielką, czarną tablicą. Po tygodniu prób, gdy zaczęłam podejmować decyzję o rezygnacji poczułam, że coś się zmieniło - moje ciało wykonało polecenie z paro sekundowym opóźnieniem. Całe zajście trwało na tyle krótko, że nikt inny tego nie zauważył, ale ja miałam ochotę skakać z radości. Choć moja twarz wyrażała skrajne znudzenie, to wewnętrznie wiwatowałam. W moje serce została tchnięta kolejna dawka nadziei.

Od tamtego momentu zaczęłam poświęcać swojemu zadaniu jeszcze więcej uwagi, - gdy byłam sama, dużo medytowałam i odpoczywałam, a przy Voldemorcie wykorzystywałam każdą wolniejszą chwilę, gdy nie patrzył.

Po trzech tygodniach wysiłków potrafiłam niemal całkowicie oprzeć się zaklęciu. Byłam przeszczęśliwa, jednak nie spodziewałam się, że jego natężenie będzie tak bardzo dawać mi się we znaki. Po całym dniu wchłaniania magii czułam, jak jej moc buzuje we mnie, próbuje wydostać się na zewnątrz, dlatego wieczorami, gdy nikt nie patrzył, wpuszczałam ją w różne przedmioty, znajdujące się w moim pokoju.

Takim sposobem odzyskałam władzę nad własnym ciałem.

Pierwsze dni wolności wymagały ode mnie niewiarygodnej ilości energii i skupienia. Musiałam jednocześnie wchłaniać zaklęcie, udawać, że nic się nie zmieniło... wykonywać polecenia. To chyba było najgorsze. Wciąż byłam posłuszna, wciąż robiłam co mi każe... wciąż raniłam ludzi.
Jedynym, marnym, pocieszeniem był fakt, że nie kazał nikogo zabijać.

Czułam się trochę oszukana. Myślałam, że gdy uwolnię się spod działania klątwy, będzie mi lżej. Nawet jeśli tak było, trwało chwilę tak ulotną,że nawet nie potrafię jej przywołać w pamięci.
Prawda była taka, że zaczęłam nienawidzić się jeszcze bardziej. Nienawidziłam tego, że jestem świadoma, a wciąż wykonuję jego polecenia. Byłam wolna, a jednak wciąż można było nazwać mnie marionetką.

Byłam gorsza niż wcześniej - teraz mogłam o sobie decydować.

Żeby nie zwariować, zaczęłam tworzyć w głowie listę pozytywów wynikających z obecnej sytuacji. Nie było ich oczywiście dużo, ale każdy pozwalał mi na trzymanie się w jako takim pionie.

Klucz do szczęścia (ZAKOŃCZONE)Where stories live. Discover now