4. Słodka jak bez

1.2K 91 107
                                    

Lista kandydatów do drużyny quidditcha zawierała już trzynaście nazwisk. Zaskoczenie Jamesa wzięło górę i Gryfon musiał przetrzeć okulary, żeby się upewnić, że na pewno dobrze policzył. Podpisy nadchodziły w tempie iście żółwim, więc taka ilość chętnych była dla niego sporym zaskoczeniem i zdecydowanie poprawiła mu humor. Może jednak ich tegoroczna drużyna miała jakiekolwiek szanse na zwycięstwo po poprzednim paśmie porażek — o ile, rzecz jasna, wśród tych trzynastu kandydatów znajdą się tacy, którzy rzeczywiście potrafią dobrze grać.

Wyjątkowo nie potrzebował kawy, żeby się całkiem rozbudzić, chociaż zazwyczaj o tej godzinie jego umysł jeszcze nie funkcjonował specjalnie dobrze; tyle dobrego, że podczas biegania nie trzeba specjalnie myśleć.

Wrześniowe poranki stawały się coraz zimniejsze i wilgotniejsze, zwłaszcza w Szkocji, lecz James nie miał zamiaru się poddawać. Wybiegł prosto na chłodne powietrze, przekonując się, że wiatr wyjątkowo nieludzko zaczyna smagać w twarz. Zaczął od zwyczajowej rozgrzewki, a potem ruszył w stronę plaży. Tam odrobinę zwolnił, by podziwiać spokojne wody jeziora oraz dopiero wschodzące słońce, po czym ruszył w lewo, w stronę Zakazanego Lasu. Nie zamierzał wbiegać do puszczy, lecz ruszył wzdłuż granicy wyznaczanej przez drzewa, w stronę chatki Hagrida, mając nadzieję na to, że może jeszcze udałoby mu się obiec dokoła stadion quidditcha, zanim będzie musiał wracać na śniadanie. Szybko przekonał się, że z tych planów raczej nic nie wyniknie, bo drogę zastawił mu Kieł. Chciał się bawić, jak to szczeniak; za każdym razem domagał się, by James rzucał mu patyki do aportowania. Również i tym razem złożył pod stopami Jamesa ośliniony kijek, najwyraźniej dopiero co ukradziony z lasu, i nie zamierzał się wcale przesunąć. Patrzył zresztą tak błagalnie, że James nie potrafił mu odmówić. Rzucił patyk najdalej, jak potrafił, i korzystając z chwilowego rozproszenia uwagi Kła, potruchtał w stronę chatki Hagrida.

Hagrid już również nie spał. Krzątał się nieopodal dyniowych grządek, nucąc jakąś dziwną melodię i zajmując się czymś, co wyglądało trochę jak puszki pigmejskie z kolcami.

— Dzień dobry, Hagridzie.

Olbrzym aż podskoczył, wypuszczając z ręki metalową puszkę.

— Cholibka, James — powiedział z wyrzutem. — Zdecydowaniem się tu ciebie nie spodziewał o tej porze. Znowu knujesz coś nidobrego?

James przeczesał włosy i poprawił zsuwającą się z nich białą opaskę.

— Nie, właściwie to nie. Tylko biegałem. Co robisz?

— Chciołem włośnie nakarmić dziergatki. Profesor Kettleburn chcioł pokazoć je trzyciorocznym, więc na jego prośbę je sprowadziłem. Są urocze, no nie? Są dalekimi krewnymi pufków pigmejskich, wyglądają w zasadzie jak one, pomijając kolce. Pokazują je tylko wtedy, gdy się boją, taki mechanizm obronny. Poza tym są naprawdę urocze.

Wyjątkowo słowa Hargida zawierały całkiem sporo prawdy. Gdyby się pominęło kolce, siedzące w klatce dziergatki rzeczywiście były urocze. Miały duże ślepia, z tęczówkami w dość nietypowych kolorach: granatowym albo czerwonym, i wyglądały jak otulone mięciutką, białą warstwą puchu. Spomiędzy tegoż puchu wystawały całkiem ostre kolce; gdyby nie one, można by było zaklasyfikować dziergatki do stworzeń całkiem nieszkodliwych.

— Są... intrygujące. Czy one tak cały czas z tymi kolcami...?

— Nie. Bojo się obcych.

Uciekająca Łania | Trylogia Łani 1 | ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz