rozdział 3 ;

71 13 26
                                    

— Daj głośniej, lubię tę nutę.

Marcel zgodnie z poleceniem zwiększył moc głośnika. Siedział przy stole, bujając się na boki i patrząc, jak jego siostra przygotowuje makaron. Jego humor od wczoraj był w szczytowej formie. Siedział na rodzinnym obiedzie, gdy otrzymał wiadomość o chęci otrzymania informacji o działaniu klubu. Czyli jednak. Nathanael rzeczywiście wyraził zainteresowanie dołączenieniem. Marcel nie był w stanie słowami opisać swojego szczęścia. Jego serce wypełniły nowe pokłady serotoniny.
To wydarzenie nie mogło zostać przespane bez świętowania. Dlatego Marcel podjął decyzję o wyprawieniu uroczystego obiadu dla rodziny i swoich najbliższych przyjaciół. Kupił nawet szampana (bezalkoholowego, by jego najmłodsza siostra również mogła się napić). Zamknął swój zakres przygotowań w ogarnięciu potrzebnych składników i organizacji muzyki. Z gotowaniem było u niego średnio. Umiał sobie samodzielnie wyprodukować obiad, lecz nie były to dania górnolotne. Ofelia zdecydowanie przewyższała go w tej umiejętności. Kulinarny talent ich taty spłynął w większej części na nią. Na niego przypadła charyzma mamy. Czekali jeszcze na odkrycie tego, co odziedziczyła Zosia. Dziesięciolatka nie miała jeszcze okazji się wykazać.

— Czy Adam i Narcyza lubią bazylię? — zapytała Ofelia, wyjmując z szuflady opakowanie ziół.

— Nie wiem. Chyba. Oni zjedzą wszystko — Marcel wzruszył ramionami.

Zarówno Adama, jak i Cyzię poznał w liceum. On udzielał mu korepetycji z matematyki, ona dzieliła z nim ławkę w klasie. Końcowo każde z nich wylądowało na innej warszawskiej uczelni, lecz ich relacja była za silna, by popsuć się po zakończeniu szkoły średniej. Wychodzili ze sobą minimum dwa razy w miesiącu, w zależności od tego, jak łaskawe były dla nich studia. Dodatkowo co kilka dni odbywali grupową rozmowę na Discordzie, w trakcie której mogli się wygadać z ważniejszych spraw. Marcel cieszył się, iż znalazł tak wspaniałych i niezastąpionych przyjaciół. Nigdy nie czuł się samotny, mając z tyłu głowy ich obecność w swoim życiu. Szkoda tylko, że nie mógł mieć ich u siebie w klubie. Na pewno dogadaliby się z piątką jego studenckich przyjaciół.
Wstał od lady kuchennej, podejmując decyzję o nakryciu do stołu w salonie. Wyjął z szafki komplet siedmiu talerzy i ruszył z nimi do pokoju gościnnego. Tam zastał swoich rodziców, intensywnie debatujących o tych, który zestaw serwetek wybrać.

— Mówię ci, że pomarańczowy. Zielony pasuje bardziej na spotkania rodzinne — przekonywała mama, wymachując opakowaniem oranżowych serwetek.

— Przede wszystkim to nie jest zielony, tylko malachitowy — poprawił ją tata. — Wracając do tematu uważam, iż mój odcień serwetek będzie bardziej pasował do dzisiejszego posiłku. Nie ustalaliśmy również tego, na jakie okazje są dane zestawy. Wymyśliłaś to na poczekaniu.

Marcel uśmiechnął się lekko. Kłótnie o kolor serwetek musiały być urozmaiceniem rutyny ich małżeństwa. Było na tyle spokojne, że takie sprzeczki były jedynymi, jakie rozbrzmiewały w ich relacji. Marcel miał szczęście. Wiedział o tym, iż w pełni zdrowe małżeństwa w tych czasach to rzadkość, przynajmniej tak wynikało z narzekań jego znajomych. Jego rodzice byli na tyle dobrze dobrani, że zapewniali mu dom wolny od kłótni i toksyczności.
Mama z zawodu była wykładowcą akademickim. Nauczała w prywatnej warszawskiej uczelni, przez co Marcel niestety nie mógł liczyć na specjalne uniwersyteckie wtyki. A wystarczyłoby, iż złożyłaby papiery na UW. Najwidoczniej tamtejsza płaca jej nie satysfakcjonowała.
Jeśli chodzi o tatę, to był on dekoratorem wnętrz i to właśnie stąd pochodziła jego obsesja na punkcie poprawnego nazewnictwa kolorów. W jego oczach satynowa koszula Marcela nie była w kolorze różowawym tylko eozynowym. Chłopak nie przypuszczał, że taki odcień istnieje. Miał wrażenie, że część nazw jego tata wymyślał sam. Nie byłby nawet zdziwiony.

gwiazdolity ;Where stories live. Discover now