6. Nemeton

269 23 2
                                    



Miała nadzieję, że przez weekend ich nie zobaczy. Wszystko co usłyszała było jakąś abstrakcją, ale nadal pozostawała w niej ta cząstka podpowiadająca „Tak jest. To ma sens. Po prostu tak jest, Lorelai.".

W szatni napisała sms do ojca, że umówiła się z Lydią i wróci później. Tata nie protestował, chciał, żeby znalazła tu przyjaciół. Brett wrócił do szatni Devenford jeszcze nim Lydia i Malia wkroczyły do pustej szatni, obie zdyszane po biegu. Za nimi przybiegła dziewczyna o azjatyckich rysach ubrana w bluzę do lacrosse. Lorelai słuchała tak długo, aż sąsiednie szatnie całkowicie opustoszały i oni zostali w szkole jako ostatni.

- Czekajcie, żebym nadążyła – poprosiła Lorelai unosząc do góry rękę. – Ty jesteś wilkołakiem, ty to kitsune, banshee, kojotołak... a ty? – zwróciła się do Stilesa do tej pory bardzo zajętego swoim kijem do lacrosse.

- Jestem człowiekiem... dziwne, że odbywamy kolejną taką rozmowę w tak krótkim czasie.

Lorelai objęła lewy nadgarstek kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni jak zawsze, kiedy się denerwuje. Przymknęła powieki próbując sobie to wszystko jakoś poukładać. Sens była w stanie dostrzec, ale po jej absolutnie normalnym życiu w New Haven... Z drugiej strony... Była tam, widziała, co się z nią stało. Rozgorzała jak ludzka pochodnia. To był żywy ogień.

Jej nadzieje na weekend dla siebie zostały rozwiane jak dmuchawiec. Nieznana jej toyota wtoczyła się na podjazd w niedzielne popołudnie i wyskoczyła z niej rudowłosa postać. Lorelai wyszła jej na spotkanie na przedniej werandzie.

- Cześć. Jeszcze niegotowa?

- Niegotowa? – powtórzyła Lorelai.

Chmurne niebo zapowiadało deszcz podobnie jak prognoza pogody. Lydia na tle ciemnych drzew i ciężkich chmur przypominała bardziej papugę niż człowieka. Była jak kolorowa plama niebieskiego i rudego w świecie kompletnie szarym.

- Na co mam być gotowa?

Lydia podążyła za Lorelai do środka. Lor poprowadziła ją do kuchni i już miała wstawić wodę na herbatę, ale Lydia ją powstrzymała.

- Musimy gdzieś iść. No wiesz, w sprawie incydentu.

Incydent. Tak postanowili to nazywać. Lorelai to co prawda nie przeszkadzało. Nadal szokowało, ale jeśli wierzyć opowieściom Scotta i reszty (a nie miała zbytniego wyboru i nie mogła sobie pozwolić na niewierzenie) w Beacon Hills mogło to nawet być całkiem normalne.

- Czy to nie może poczekać?

- A czy twoja moc poczekała do poniedziałku? Daj spokój z herbatą i się ubieraj.

Spełniła polecenie Lydii z ociągnięciem. Wychodząc dała znać tacie, że nie wie dokładnie kiedy wróci, ale ma komórkę. Winston odpowiedział jedynie cichym pomrukiem nie odrywając nawet wzroku od książki. To, że jechały w stronę rezerwatu Beacon Hills dotarło do Lor z pewnym opóźnieniem. Dopiero gęstwina leśna otaczająca drogę dała jej do myślenia, a potem Lydia zatrzymała auto na leśnym parkingu tuż obok jeepa Stilesa i innego, nieznanego sedana.

Nim wysiadły, Lydia odwróciła się w fotelu kierowcy.

- Obiecaj, że nie spanikujesz. Całkiem dobrze przyjęłaś część pierwszą.

- Pierwszą? – Lorelai uniosła jedną brew. – To jest ich więcej?

- Całe mnóstwo.

- Aha – westchnęła teatralnie Lorelai powłócząc nogami z Lydią i jej podskakującymi lokami.

Droga do Nemetonu (zapamiętała już nazwę) ciągnęła się w nieskończoność. Parę razy Lorelai nawet miała wrażenie, że zbłądziły. Las to gęstniał to się przerzedzał. Mocny, wilgotny zapach mchu wypełniał jej nozdrza. Nie była raczej typem wędrującej po lesie laski.

wolves of shadow and fire  - brett talbotWhere stories live. Discover now