21. Cadan i synowie Maellana

233 20 3
                                    


Kiedy Lorelai miała siedem lat, matka powtarzała jej, by nie bawiła się zapałkami, a Lorelai kochała się nimi bawić. Ogień ją uspokajał. Lubiła w niego patrzeć kiedy tylko mogła. Gapiła się w płomienie i za każdym razem coś w nich widziała.

- Bzdura – Alexandra nie podniosła nawet wzroku znad swojej książki, kiedy Lorelai powiedziała jej, że widziała w ogniu kolibra. – Lorelai, idź do pokoju i zajmij się lekcjami na poniedziałek.

- Ale mamo...

- Bez dyskusji – Alexandra pociągnęła nosem i skrzywiła się. Włosy Lorelai i jej ubrania pachniały dymem z ogniska. Nie powinna była jej pozwalać iść na to ognisko do Rogersów. – Idź, zacznij odrabiać lekcje a ja przygotuję ci kąpiel.

- Ale to był koliber i on...

- Lorelai – matka trzasnęła książką i dopiero teraz spojrzała na Lorelai z rozgniewaniem wymalowanym na twarzy. – Wyraziłam się niejasno?

Lorelai zawsze była rozczarowana po rozmowie z matką, czego ta rozmowa by nie dotyczyła. Jednak w sprawach ognia Alexandra była wyjątkowo uparta. Ucinała temat kiedy mogła i nie lubiła nonsensów ani bajek. Lorelai wiedziała wtedy w ogniu najróżniejsze obrazy i sceny. Raz widziała swoją matkę i ojca, byli szczęśliwi, trzymali się za ręce. Zwykle widziała najróżniejsze, szczęśliwe projekcje utkane z płomieni i iskierek.

Tym razem miała wrażenie jakby patrzyła na śmierć – bezkształtną i nieuformowaną, ale wiedziała, że była to śmierć. Świat wypełniał ogień i wrzaski i zapach krwi wymieszany z zapachem płomieni. Słyszała wycie i widziała twarze. Patrzyła na koszmar; namacalny, brutalny, okrutny. Ogień, w który tak kochała patrzeć, stał się nagle obrzydliwy, nie do zniesienia, pusty a zarazem niosący za sobą wszystko, co najgorsze.

- Jesteśmy – Brett powiedział łagodnie, ostrożnie dotykając chłodnego nadgarstka Lorelai.

Patrzyła prosto przed siebie, ale nie był pewien, czy widzi dom i samochód i zapalone w pokojach światła. Lorelai patrzyła na wprost bez słowa, przez całą drogę. Oddychała miarowo, powoli. Z podkulonymi nogami objętymi ramionami – Brett wiedział, ze to nie niebezpieczne, ale nie miał zamiaru się z nią kłócić – jechała całą drogę, choć potem tej drogi nie zapamiętała.

Nagły ruch przy jednym z kuchennych okien poprzedził otworzenie się drzwi frontowych. W ciepłej smudze światła stał pan Montgomery, dyrektor Montgomery. Brett mógł przysiąc, że kiedy zadzwonił do niego koło dwudziestej, że przywiezie Lorelai od Lydii, bo ta źle się czuje, pan Montgomery nie był zadowolony.

Zbiegł po kamiennych schodkach i potem podjazdem popędził do samochodu. Jego córka w tym czasie się nie poruszyła.

- Zadzwoniła, czy mógłbym ją zabrać od Lydii – Brett wysiadł z samochodu i wyszedł Winstonowi na spotkanie. Liczył tylko, że Montgomery uwierzy w tą bajeczkę.

Winston zerknął na Lorelai przez przednią szybę.

- Na pewno była u Lydii Martin?

- Tak.

Brett zbladł. Lydia Martin stała na werandzie domu Montgomerych i mierzyła Bretta czujnym spojrzeniem. CHOLERA! CHOLERA! CHOLERA! Pieprzona Lydia Martin.

- Masz dwa wyjścia – zaczął Winston Montgomery lodowatym tonem. Patrzył prosto na Bretta, prosto w jego oczy. Rzucał mu wyzwanie. Brett znał tę postawę.

Było coś urzekającego w Winstonie Montgomerym, kiedy chodziło o jego córkę. Był tylko człowiekiem. To tylko człowiek, gotowy zabić za siedzącą w samochodzie dziewczynę.

wolves of shadow and fire  - brett talbotWhere stories live. Discover now