19. Feniksy nie mają stad

279 25 7
                                    

- Tchórz – powiedziała do swojego odbicia Lorelai Montgomery. Stała przed lustrem w słabo oświetlonej łazience ubrana w piżamę na ramiączkach a woda z włosów ściekała po jej ramieniu i skapywała po placach na posadzkę.

Od kiedy drzwi windy otworzyły się na parterze szpitala, miała ochotę wrócić do kostnicy, ale była zbyt uparta. Krok za krokiem szła do samochodu. Zamiast pojechać do szkoły, trafiła prosto do domu. W poniedziałek zabierze torebkę.

Wyrzuty sumienia zakradły się do niej potem, jak ciemne macki obłapiające jej umysł. Dlatego próbowała je zagłuszyć prysznicem. Nie mogła szorować się w nieskończoność. Z pokoju cicho dobiegały odgłosy wiadomości na CNN. Zastanawiała się co myślał o niej Brett i Satomi i Derek i Deaton oraz pani McCall. Uciekła, nawiała. Najbardziej obchodził ją Brett.

Pstryknęła włącznikiem światła w łazience i zgasło. Winston siedział zapewne w swoim gabinecie, bo po powrocie do domu oświadczyła mu, że źle się czuje i nie mogą iść na kolację do restauracji. Zrozumiał. Poczciwy Winston Montgomery zawsze rozumiał.

W New Haven zapewne umówiłaby się z jakimiś znajomymi, a Alexandrze nakłamała, że idzie się uczyć do Miaisie czy innej wymyślonej koleżanki. Było jej to i tak wszystko jedno. Alexandra Dean-Montgomery miała głęboko w dupie imiona jej koleżanek. Nie zadała sobie trudu, by zapamiętać jakiekolwiek. Z drugiej strony, w ten sposób Lorelai mogła okłamywać ją z łatwością i bez większych konsekwencji. Wyrzutów sumienia i tak nie miała.

Pogłośniła wiadomości nim usiadła przed laptopem by dokończyć esej na angielski. Obok lewej ręki Lorelai na biurku leżał podniszczony tomik Opowieści o dwóch miastach Dickensa. Skończyła ją czytać we wtorek popołudniu i musiała przyznać, że jej się podoba. Dramatyczna, pełna uniesień historia Paryża i Londynu w trakcie Rewolucji Francuskiej. Nie była pewna, za którym miastem się opowiedzieć, więc pozostała neutralną Szwajcarią.

Kartkowała tomik, kiedy mały kamyk uderzył w okno. W telewizji spiker mówił akurat o temperaturach w Kalifornii, ale brzęknięcia szkła nie mogła z niczym pomylić. Lorelai zmarszczyła nos.

Podeszła do okna i wyjrzała na pogrążone w ciemności podwórko za domem. Ojciec nie zaprzątał sobie głowy ogródkiem; kosił w nim trawę, ale nie zdecydował się nigdy na posadzenie kwiatów. Zastanawiała się czasem, czy nie znaleźć sobie nowego hobby, jak ogrodnictwo. Mogłaby relaksować się godzinami przy pieleniu grządek. Najpierw musiałaby się nauczyć co to w ogóle jest, ale perspektywa bycia ogrodniczką całkiem jej się podobała.

W cieniu starego drzewa dostrzegła jakiś ruch i Brett Talbot stanął w plamie światła padającej na trawnik z jej okna. Lorelai miała ochotę wrzeszczeć. Machał rękami pokazując jej, by otworzyłą okno.

Zrobiła to. Mechanicznie.

- Odsuń się – szepnął teatralnie. Patrzyła jak Brett wspina się po kratce mającej podtrzymywać bluszcz, obecnie całkiem nagiej, bo Winston nie posadził żadnego bluszczu.

- Mogę cię wpuścić drzwiami... Nieważne.

Brett przerzucił długie nogi przez parapet i stanął w sypialni Lorelai. Pachniał nocą i swoimi perfumami oraz mydłem. Jak miło, że po pobycie w kostnicy postanowił wziąć prysznic. Brązowe włosy miał jeszcze wilgotne, a stał tak blisko, że Lorelai czuła ciepło jego ciała.

- Jest jakiś powód, dla którego tu przyszedłeś? – zaplotła ręce na klatce piersiowej w hardym geście. Nie była pewna, co to miało znaczyć. – Mogłeś wejść drzwiami.

- I natknąć się na dyrektora Montgomery'ego?

- No tak.

Lorelai patrzyła jak Brett rozgląda się po jej pokoju. Odsunął się i zaczął krążyć, prześlizgując ze średnim zainteresowaniem po bibelotach. Całe jej życie w pudłach przysłane przez matkę z New Haven. Miała wszystko ze sobą. Zdziwiła się, że nie nagromadziła więcej pamiątek. Całym jej dobytkiem były książki, trochę ciuchów i szpargały bez wartości.

wolves of shadow and fire  - brett talbotWhere stories live. Discover now