𝐑. 𝐈𝐗

62 7 1
                                    

Spotkanie zakończyło się kilka minut później, kiedy większość zgromadzonych rozeszła się w celu wykonania swoich zadań. Celine siedziała skulona w fotelu i obserwowała tępym wzrokiem otoczenie, próbując wytłumaczyć sobie samej sytuację, w której się znalazła.

Nie było tak, że nie odczuwała stresu. Raczej obecność Josepha go niwelowała, a może raczej zamydlała, tworząc wokół Celine coś na kształt chmury bezpieczeństwa. Tyle że chmury nie są trwałe i czasami wystarczy jedynie lekki powiew wiatru, by zniknęły i nie pozostawiły po sobie śladu. Chmura Celine zniknęła wraz z pojawieniem się w drzwiach Rachel. Joseph podbiegł do niej szybko i wziął ją w ramiona, kołysząc lekko wokół siebie i wraz z nią wybył z sali. A wraz z nimi wybyła chmura bezpieczeństwa panny Bryant.

– Nie karm go pięknymi słowami. – Usłyszała nad głową.

Spojrzała w górę i ujrzała Williama, który czyścił swój bilardowy kij, obserwując ją kątem oka (Celine zdawała sobie sprawę, że naukowo oko nie ma kąta, ale nie potrafiła inaczej określić sposobu, w jaki Lemarac na nią spoglądał).

– Wyglada, jakby głodował. – Odpowiedziała wymijająco i podniosła się z fotela, aby jak najszybciej uciec z, pustego już, pomieszczenia. Obecność sam na sam z Williamem przerażała ją bardziej, niż mogłaby sądzić.

– Dokąd to? – zapytał, gdy stała już w drzwiach. Zatrzymała się więc w półkroku i obróciła na pięcie by skonfrontować się z jego obliczem, które w dziwny sposób znalazło się niebezpiecznie blisko jej twarzy. – Myślisz, że jesteś w domu? – Podniósł brew ku górze, przyglądając się jej. Zagryzł na moment dolną wargę, by po chwili dodać: – Syndrom sztokholmski? Tak szybko? Jesteś tutaj krótko... Liczyłem na to, że będziesz bardziej wytrzymała. Chyba że myślisz, że liżąc nam tyłki zasłużysz sobie na lepsze traktowanie.

Żółć w gardle stanowczo postawiła Celine przed faktem, że całkowicie mylnie oceniła swoje położenie. William patrzył na nią wyzywająco, dominując nad jej ledwo ludzką postacią – omal nie wyzionęła bowiem wtedy ducha – i nie wyglądając w żadnym stopniu ugodowo ani łagodnie. Reszty pewności, że to tylko wygłupy grupy chłopców, rozmyły się niczym akwarela zamoczona nieumiejętnie w wodzie. Została jedynie, nieprzyjemnie wyglądająca, bura plama.

– Ja... ja naprawdę nie wiem dlaczego tu jestem. – Objęła się ramionami, jakby mogła sama się tym wesprzeć. – Nic nie wiem, musisz mi uwierzyć.

Ośmieliła się podnieść głowę i spojrzeć w jego oczy. Wyglądał jak ktoś, kogo nic i nikt nie jest w stanie złamać. Stał pewnie, wyprostowany i pełen gracji. Wyglądał jak ktoś, kto jest zupełnie przekonany w to, że ona... kłamie.

– Nie mógłbym ci zaufać. Nie jestem jak on. Wykorzystujesz słabość Josepha i sądzisz, że to samo uda ci się ze mną? Że roztopisz mnie swym ciepłem i pięknem? – Mówiąc to, niemal ją opluł. – Joseph jest słaby. Ja nie.

– On... on nie jest słaby i to ty dajesz mu siłę, nie widzisz tego? Wierzy w ciebie – przekonywała go gorąco, czując w sercu żałość na myśl, że Joseph jest tak postrzegany przez własnego brata.

– Bo nie ma nic innego, w co mógłby wierzyć. Bo nie ma żadnego innego źródła siły. Tylko ja... tylko ja sądziłem, że może coś z niego być. Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Nie masz pojęcia, jak to jest być nikim przez całe swoje życie. Nie masz pojęcia, jak to jest, gdy nawet ojciec cię nie chce, bo jesteś tak bardzo beznadziejny. Nie staraj się więc udawać, że rozumiesz Josepha. Nic o nim nie wiesz.

𝐖𝐡𝐢𝐭𝐞 𝐋𝐢𝐠𝐡𝐭𝐞𝐫𝐬Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz