𝐑. 𝐗𝐈

52 7 4
                                    

Tales powiedział kiedyś, że niczym się nie różni śmierć od życia. William, patrząc teraz na Celine, mógł otwarcie przyznać, iż Tales się nie mylił. Mógł też przyznać, że zarówno śmierć w życiu Celine, jak i jej życie w śmierci, denerwowały go tak bardzo, że chciał wydłubać sobie oczy, byle tylko na to nie patrzeć. Dziewczyna doprowadzała go do szewskiej pasji za każdym razem, gdy – niby poważnie – wspinała się na górę dojrzałości, by po chwili z niej spaść i płakać z powodu zdartego kolana.

Wyciągnął z ust papierosa i zgasił go w popielniczce w tym samym czasie, gdy jego zęby zassały dolną wargę i zdarły przesuszoną na niej skórę, powodując automatyczny smak krwi na podniebieniu twardym. Jego myśli szalały, szukając odpowiedniego rozwiązania w stosie, jaki sam sobie poukładał, w razie podobnych do obecnej, sytuacji. Wiedział, że nie może stracić równowagi, wplątać się w uczucia podobne do przeżywanych teraz przez Bryantową. On nigdy nie mógł pozwolić sobie na bezbronne skulenie się w kącie i czekanie, aż ktoś za niego rozwiążę problem; i nie było tak, tylko dlatego, że to zazwyczaj William ów problem stanowił. On po prostu nie potrafił stać i obserwować jak ktoś steruje jego życiem. W jego umyśle krzyczała mantra, że ma je tylko jedno i jeżeli teraz nie zacznie go zmieniać, zostawi świat tak samo popsutym, jakim go zastał.

Spojrzał po chwili na Phila, który trzymał dłoń w swoich ciemnych włosach, i wydął usta, zanim cokolwiek powiedział. Czuł, jak drobna stróżka krwi spływa mu po brodzie.

– Przygotuj wszystkich na plan E – polecił Philowi, który wytrzeszczył oczy, zaskoczony odważną decyzją Lemaraca. Ten jednak wiedział, że to najbezpieczniejsze rozwiązanie, które ochroni i jego, i jego brata, i płaczącą masę siedzącą obok. – Realizujemy go dziś w nocy.

Szatyn kiwnął głową i wyszedł, zostawiając Williama wraz z Celine, która – już mógł to osądzić – nie była skora do współpracy. Wiedział, co może zrobić, ale na samą myśl robiło mu się mdło. Sięgnął jednak ręką w stronę najniższej z szuflad przy biurku i zrozumiał, że jego ciało już wybrało, a on jedynie musi przystosować się do tej decyzji.

– Bryant, podejdź tutaj – powiedział i, gdy widział, że jeszcze nie podniosła głowy, zaaplikował sobie do ust śliski przedmiot, upewniając się, że tamta nie patrzy.

Podniósł głowę i ulokował swoje spojrzenie na jej drobnej twarzy, próbując wymusić na niej kontakt wzrokowy. Gdy wreszcie uniosła podbródek tak, by mógł ujrzeć jej oblicze, dostrzegł rozmazany tusz i długie strugi czarnej smoły spływającej od jej oczu ku brodzie. Wyglądała jak śmierć, ale coś w tej śmiercionośnej prezencji obudziło w jego ciele dziwne, niekontrolowane próby dotknięcia jej i pocieszenia. Zatrząsł dłońmi z agresją, sam zły na siebie, podczas gdy jej oczy były najbardziej zielone ze wszystkich na świecie; otoczone czarną aureolą.

Zastanowił się, o czym mogła myśleć. Co mogło siedzieć teraz w głowie Celine Brynat? Nigdy nie dopuszczał do siebie jej obrazu, ale teraz stała przed nim, tak realnie, jak tylko się da. O czym myśli ta prawdziwa Celine? Kim jest prawdziwa Celine? Czy w ogóle... istnieje?

Zburzył mur, który cały czas budował w swej głowie, i wyciągnął rękę w kierunku jej dłoni, by ostrożnie chwycić za jej chude palce. Wystąpił krok do przodu, ograniczając pannie Bryant pole ucieczki do minimum. Gdyby wzięła głębszy wdech, ich ciała zderzyłyby się ze sobą. Jego lewa dłoń dotknęła jej zapłakanego policzka, a jego wyrzuty sumienia już uderzały o jego lędźwie, ale jakie miało to tak naprawdę znaczenie, skoro robił to tylko po to, by ją ochronić. Przecież nie chronił wtedy siebie.

Z bliska widział piegi na jej zadartym nosie, pokrywające grubą warstwą jej chomicze policzki. Pachniała dziecięcą oliwką i różami. Zapach ten doprowadzał go do wściekłości, ale zamiast teraz uderzyć pięścią w stół, po prostu ją pocałował.

𝐖𝐡𝐢𝐭𝐞 𝐋𝐢𝐠𝐡𝐭𝐞𝐫𝐬Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz