Rozdział 11 Odchodzą, by zajęli ich miejsce

48 6 2
                                    

Marden odcięty od sznurów upadł bezwiednie na ziemię, usta Airin drżały. Pierwszy wykrzyknął coś niezrozumiałego, Ruda upuściła nóż i przytknęła sobie dłoń to warg.
-Dlaczego?- ryknął na nią.
Dziewczyna ledwo powstrzymując płacz, zdała się tylko na kilka prostych słów.
-Jest kilka rodzai miłości.- szepnęła patrząc na ciało ukochanego.- Jedna z nich to taka, która nigdy nie umiera. Nawet po śmierci.
Zamrugała szybko, by łzy nie pociekły jej po policzkach.
-To uczucie żywię do Mardena. I ono nie zgaśnie, dlatego wybieram Mary. Moja siostra mnie potrzebuje i wiem, że pomimo wszystko, na pewno miłość do siostry jest większa niż do kogoś, kto mnie zdradził.
Jeszcze jeden okrzyk furii, jeszcze jedna salwa dreszczy. Wszystko zaczęło znikać, a ona znalazła się przed srebrną bramą, przez którą przeszła niczym automat.
Znalazła się na polanie zalanej słońcem, którą otaczały drzewa o dziwnych, fioletowych liściach. W cieniu drzew siedziało kilku buntowników, jedni załamani, inni pocieszali ich, mówiąc słowa pełne otuchy i klepiąc po plecach przyjaciół. przedwieczna przez chwilę zastanawiała się, dlaczego w ogóle miałaby do nich podchodzić. Przecież nie wiedzieli co się stało na jej próbie, co musiała poświecić.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to byli jej przyjaciele, że oni potrzebują jej, a ona ich.
Szurając stopami, podeszła i usiadła bez słowa przy Violettcie, która własnie mówiła coś pół szeptem do swojej młodszej koleżanki.
-Podjęłaś dobrą decyzję.- podsłuchała Ruda.- To była tylko iluzja...
Właśnie, tylko iluzja, jednak jakże rzeczywista.
Czy to co zrobiła, odniesie się jakoś do rzeczywistości? Czy Marden poczuje coś w związku z tym?
Na moment powędrowała myślami do ukochanego, który zapewne teraz bawił się na jakimś balu Pierwszego. Miał wszystko: pieniądze, status, pragnęła go każda kobieta z dobrego domu. Więc dlaczego ciągle miała nadzieję, że czuje coś do niej?
Potrząsnęła lekko głową, jakby chciała odgonić od siebie myśli. Utkwiła wzrok w bramie, która wypluła kolejnego buntownika.
Tym razem Horacy wyszedł wstrząśnięty. Spojrzał na nich i jak poprzednio Airin, zawahał się.
Po kilku sekundach jednak, podjął decyzję i usiadł nieopodal. Wymienił spojrzenia z Rudą, jakby myślami wysłali sobie słowa otuchy, potem znowu utkwili spojrzenia w bramie ze srebra, pogrążeni w rozmyślaniach.
Zdyszany Philip wpadł na polanę, wrota zatrzasnęły się. Mężczyzna rozejrzał sie, jego oczy coraz bardziej się rozszerzały.
- Gdzie jest Matt?!- wypalił nagle.
Airin podniosła się, nie mogła uwierzyć własnym uszom. Podeszła do brata z rozchylonymi lekko ustami.
- Nie było go tutaj...
-Jak to... Przecież wchodził przede mną!
Zamieszanie wzbudziło czujność pozostałych, wszyscy podeszli do rodzeństwa ze zdziwionymi minami.
-Co się stało?- spytała Violetta.
Roxana patrzyła to na Airin, to na Philipa.
-Matt nie dotarł...- zaczął cicho Philip, mrugał szybko.
Spojrzał otępiały w ziemię.
-CO?! Czy to znaczy, że...
-Nie przeszedł próby.- odpowiedziała Ruda i zatrzęsła się. -Nie ma go już wśród nas.
Zapanowała cisza. Kolejne osoby przechodziły przez bramę i dołączały do nich, jednak nikt nie ośmielił się choćby odezwać, przez panującą atmosferę. Stali w chaotycznej grupce, niby wszyscy razem, a naprawdę osobno. Każdy odizolowany od reszty, pogrążony we własnych rozmyślaniach.
Dlaczego... Jak... Czy to może być prawda?
Airin zmarszczyła brwi i zacisnęła wargi.
Kolejna strata, tego było już dla niej za wiele.
Zacisnęła dłonie w pięści. Kolejny niewinny odszedł. Po co? Dla "ogólnego dobra"? Dla " wyższej sprawy"? Nie mogła tego znieść, miała dosyć strat i cierpień. Podniosła głowę, chyba już wszyscy dotarli.
- Dosyć.- powiedziała stanowczo. Poczuła, jak jej twarz przybiera dziwnie surowego i wojowniczego wyrazu.
- Dosyć tego. Kolejny z nas odszedł.- mówiła.- A to wszystko przez Pierwszego. Nie pozwolę, by ten tyran skrzywdził jeszcze jedną bliską mi osobę. Najpierw odebrał nam Setha, potem Mardena. Chciał zabrać Equus, jednak nie udało mu się, zamiast niej chce wziąć sobie Mary. A teraz, kiedy jesteśmy już coraz bliżej celu, zabiera nam jeszcze Matta.- wysyczała powoli. Wszyscy patrzyli na nią, z przejęciem i smutkiem słuchali jej słów.- Dosyć tego! Podnieśmy głowy, uwolnijmy Meredith i pokonajmy go, by nie mógł zabić kolejnego z nas. Nie pozwólmy mu wykonać kolejnego ruchu.
Mówiąc to, dłońmi rozsunęła stojących koło niej, ruszyła przed siebie patrząc cały czas na jedną z trzech bram ze szkła. Koło niej stała wysoka rzeźba z nieznanego, perłowego tworzywa. Ów rzeźba była piękną, smukłą kobietą ze skrzydłami wyrastającymi jej z pleców. Przed sobą, na wyciągniętej dłoni trzymała szczegółowo wyrzeźbione jabłko - symbol istot magicznych.
Ze zdecydowaniem Ruda pchnęła wrota do królestwa, po czym przekroczyła jego próg z dumą i dostojnością.
- Zaszliśmy daleko.- powiedziała.- By iść jeszcze dalej.
Jedyne co widzieli, to gęsty las. Ogarnął ich nagły chłód, zerwał się wiatr, który wyginął drzewami jak kłosami zbóż. Mierzwił włosy, zrywał mchy z ziemi.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym weszli w las, lawirując między drzewami.

Miasto Skazańców: Piaski NadzieiWhere stories live. Discover now