Rozdział 15 On jaśniejący, ona w mroku

55 7 6
                                    

Kim jestem? Kim byłem? Kim się... Stałem?
A może czym?

Sony stawiał sztywne, ciężkie kroki przed siebie. Nie mógł pojąć tego, co właśnie się wydarzyło. Jego umysł szalał, zmysły były dziwnie czułe. Każdy bodziec sprawiał mu ból. Mrugał szybko, gdy szedł wzdłuż kamienic ulicy generała Von Vithzuma. Pusty wzrok utkwiony miał w martwym punkcie przed sobą. Dłonie trzęsły się.
Kiedy wracał myślami do wspomnień sprzed kilku minut, zaczynała go boleć głowa, jednak wyraźnie w jego umyśle zapisał się zapach wosku, kurzu oraz potu, zachrypły krzyk i oszałamiający ból we wszystkich komórkach ciała, jakby wbijali w każdą igłę.
Jednak teraz szedł przed siebie. Szybko i prosto do celu. Chciał wparować do kamienicy i wszystko wykrzyczeć Mardenowi, jednak na samą tę myśl przeszywały go dziwne dreszcze, jakby ciało przekonywało go, że lepiej będzie, jeśli tego nie zrobi.
Nie wiedzieć czemu, nagle poczuł miłe, rozlewające się ciepło po ciele, które jeszcze bardziej upewniło go w przekonaniu, że lepiej przemilczeć sprawę.
Zrobiło mu się gorąco w lekkiej koszuli, którą miał niechlujnie zarzuconą na siebie. Zdejmując ją, odsłonił ramiona, pozostając jedynie w szarym podkoszulku. Zauważył, że jego mięśnie nieco uwydatniły się, czuł lekkie ich mrowienie. A więc o takiej przemianie mówili...
Nagle zniknął strach, zniknęło otępienie. Zastąpiła je wielka pewność siebie i zadowolenie.

***

Violetta szła dość szybkim krokiem, co jakiś czas zerkała na Roxanę, szukając u niej podobnych emocji. Czasem spotykały się wzrokiem, a wtedy wzdychały i równocześnie zerkały na Helenę, która szła na przedzie, uczepiona do ramienia Philipa.
Tuż obok tej parki szedł zgorzkniały Mexaris, który również patrzył na te wzajemną adorację z niesmakiem. Pozostałym albo było to obojętne, albo sami wzdychali do pięknej Heleny ( dotyczyło to głównie mężczyzn).
-Myślę, że możemy jej zaufać.- westchnęła w końcu Viola i ze zrezygnowaniem rozluźniła ramiona.
-Chyba nie mamy wyjścia.- Roxana odpowiedziała i skrzywiła się mimowolnie.- Chociaż nie uśmiecha mi się to.
- Innego wyboru nie mamy. Bez niej będziemy szukać Mary wiekami.
- Albo coś nas wciągnie na drugie śniadanie.- bąknęła Ruda i ze zgorzkniałą miną spojrzała na nią.
Obie dziewczyny skinęły sobie głowami i równocześnie przyspieszyły, by dogonić idąca na przedzie parkę.
Gdy zrównały z nimi kroku, tak jak się spodziewały. nie otrzymały od nich nawet spojrzenia. Philip i Helena szli wpatrzeni w siebie nawzajem, jak w obrazki.
Szli dalej, tak długo, że ich nogi w końcu odnalazły wspólny rytm i teraz pobrzmiewało równe tętno kroków.
W mgnieniu oka Helena zatrzymała się, a za nią wszyscy inni. Violetta zmarszczyła brwi, rozglądając się w około. I wtedy to zobaczyła.
Stali na skraju nie wielkiej polanki, nad którą ciążyła fioletowa poświata. Księżyc ledwo przebijał się przez gęste drzewa w lesie, jednak tutaj widać było, że wszędzie panuje wieczna noc, i tylko gdzieś nad koronami drzew w oddali, góruje jasność. Jednak nie to przykuło jej uwagę.
Gdzieś dalej, z lewej strony kroczyła jaśniejąca postać. Poruszała się wolno, jakby była zatrzymana w innej czasoprzestrzeni.
Na początku myślała, że to jakaś kolejna, zabłąkana dusza; jednak jej wahania zniknęły, gdy postać zwróciła się ku nim. Serce jej zamarło, wstrzymała oddech, by nic nie zakłóciło jej przyglądania się temu.
Ku nim kroczył jakiś mężczyzna z białymi włosami, ubrany w stary, poszarpany i pomięty mundur. U jego boku widniał ogromny miecz, który połyskiwał w świetle zaklętego księżyca. Wchodząc na polanę skierował się prostu ku nim, swoimi oczyma patrząc na ich twarze. Violetta nie mogła w to uwierzyć, przecież był duchem, duszą, a jeszcze żadna nie dostrzegł ich.
Chłopak na rękach niósł jeszcze jedną osóbkę, której widok sprawił, że wszyscy zamilkli nagle i wpatrywali się tylko w nią.
Wyglądała tak samo, jak wtedy, gdy Antonio niósł ją do obozu.
Głowa odchylona była do tyłu, włosy splątane opadały kurtyną. Ciało wiotkie i kruche wydawało się rozpadać.
W przeciwieństwie do niego, ona nie promieniała tym jasnym blaskiem. Widać było, że nie należy do tego miejsca, tak jak oni. Chociaż razem z nim zdawała się być... Jednością.

On jaśniejący, ona w mroku, razem stanowili nie rozerwalna całość; jakby cały świat dążył do tego, by byli przy sobie, by już na zawsze się połączyli.

Z tłumu ktoś zaczął podchodzić bliżej polany. Wszyscy rozstępowali się, by dać mu przejść.
Oto Antonio wyszedł na spotkanie zmarłej i jej opiekunowi. Wszyscy dziwili się, gdy niewidomy sięgnął dłońmi do swojej zakrwawionej opaski i ściągnął ją.
Przedwieczny zamrugał szybko, po jego policzkach potoczyły się ostatnie krwawe łzy, które były końcem jego męki. Nie widomy odzyskał wzrok, tak jak za chwilę martwa miała odzyskać życie.
Usta mu zadrżały, wzrok skrzyżował z wzrokiem jaśniejącego chłopaka. Głos utknął mu w gardle, znał go... Znał tę twarz!
Chłopak podszedł z Meredith bliżej przedwiecznego, ciągle patrząc mu w twarz.
Chwilę stali przed sobą, skupieni na wymianie spojrzeń. Wtedy Antonio w końcu odważył się odezwać:
-Daj mi ją synu. Dobrze się spisałeś.
Opiekun ostatni raz spojrzał na twarz Mary, pokiwał lekko głową. Nie chciał się z nią rozstawać, choć musiał, dla jej dobra. Spojrzał na Antoniego i wolno położył mu Meredith na wyciągniętych dłoniach, i sam odsunął się o krok.
-Proszę... Opiekujcie się nią dobrze.- wyszeptał, po czym gwałtownie się obrócił. Ruszył biegiem przez polanę, a za nim gwałtownie zerwał się wiatr, który wydawał się być krzykiem rozdzieranego serca.

Chwile patrzyli za nim, jednak po chwili otoczyli Antoniego niewielkim kręgiem, wpatrywali się w Przywódczynię na jego rękach.
Miała sine usta i powieki, które drżały. Cała się trzęsła a jej cera była niezdrowo blada.
Ktoś zapłakał cicho z tyłu. Airin wysunęła się wolno z szeregu, podeszła do Antoniego. Położyła drżącą dłoń na policzku siostry i zamknęła oczy, chcąc powstrzymać napływające łzy.
Nagle w okół nich zaczął wirować wiatr. Liście uniosły się z ziemi wraz z nim, szum wypełnił ich uczy.
Włosy poderwały się w górę, stali w niewielkiej trąbie powietrznej.
Meredith, jakby nic nie ważyła, zaczęła unosić się ku górze. Klatka piersiowa ciągnęła za sobą ciało, jakby w jej wnętrzu uwięziony był ptak, który po tak długiej niewoli, chce wylecieć na wolność.
Ciało przedwiecznej zaczęło powoli niknąć i przybierać barwę wiatru.
Po paru chwilach, na ich oczach dusza ich przyjaciółki zniknęła, by powrócić do swojego ciała i na nowo podjąć wędrówkę zwaną życiem.


KONIEC KSIĘGI I

---------------------------------------------
Kolejny meeega krótki rozdział. Jednak nie chcę jeszcze bardziej przedłużać pisania.
Niestety aktualnie cierpię na brak czasu i mały zastój artystyczny, wiec proszę mnie nie bić.
Obiecuję następny będzie długi ;-;

A propo tej "księgi" : ta części jest podzielona na trzy księgi, dlatego nie przerażajcie się, to nie koniec części :)

Miasto Skazańców: Piaski NadzieiWhere stories live. Discover now