20. Szczęśliwi czasu nie liczą, nieszczęśliwi liczą każdą minutę

1.5K 142 80
                                    

Mijają kolejne dwa tygodnie. Ostatnie dwa spędziłyśmy wraz z Candidą na podróżach w różnych zakątkach świata. Trochę odetchnęłyśmy, nabrałyśmy nowego spojrzenia na wiele spraw. Przyznam, że spodobała mi się wizyta w Dubaju czy też w Stanach Zjednoczonych. Te kraje były zawsze tak odległe, że nawet o nich nie marzyłam, a wystarczyło jedno pstryknięcie, a znajdowałyśmy się ta Piątej Aleji albo przy Burdż Kalifa, najwyższym budynku świata. Jedynym minusem wszystkich wypraw jest to, że podróżujemy akurat w momencie, kiedy moje skrzydła próbując się uformować. Tak, jak mówił Gabriel, jest to strasznie bolesny proces i nie pozwala mi na całkowite czerpanie radości z odwiedzanych miejsc. W międzyczasie próbuję również odnaleźć swoją moc. Chcę dowiedzieć się, nad czym mogę panować, czym rządzić. Ciągle mam przeczucie, że mogę być jedną z uzdrowicielek, co bardzo by mnie cieszyło..

Przechodzimy właśnie przez Tower Bridge, gdy Candida wreszcie porzuca na chwilę świat wielkiego Internetu, i postanawia zagadać mnie rozmową.

– Wiesz... może to nie odpowiednia chwila, ale dostałam list od taty, a ty? – pyta, a przez moje ciało przebiegają zimne ciarki. Oczywiście wiedziałam, że w końcu ten dzień nastąpi, Lucyfer wreszcie da jakiś znak, odpowie nam na listy, ale do dziś boję się zerknąć do swojego, który dostałam jakieś dwa dni temu. Przysłał nam je demon, pracujący dla Diabła jako listonosz pomiędzy Podziemiami a powierzchnią. Nie powiedziałam wcześniej przyjaciółce o tym, że ja również dostałam odpowiedź, ale skoro już pyta, to jej powiem.

– Też. Boję się, co mogę w nim znaleźć. Kolejne obelgi?

– Ty tak na poważnie? Myślisz, że tata mógłby cię wyzwać?

– Candido, uderzył mnie. Nie zdziwiłabym się, gdyby nazwał mnie jakoś tak... gorzej. Po prostu już nie wiem, kim tak naprawdę jest Lucyfer Marsheles. Może to tylko Diabeł, który nigdy się nie zmienia, co? – pytam oschle.

Ostatnimi czasy miałyśmy spokój od tematu jej ojca, ale teraz... czuję się wyprowadzona z równowagi. Nie powinnam po raz kolejny wspominać o tym spoliczkowaniu, bo wiem, że sama do tego doprowadziłam, ale uznałam to za całkiem dobry argument. Teraz już nic nie wiem. Jestem jak w potrzasku. Zagubiłam się wśród swoich obłąkanych myśli, poza tym ból w plecach ciągle daje o sobie znać, przez co mój humor jest coraz gorszy. Nie mam siły na teleportację i nie mam siły na kolejne wędrowanie ulicami Londynu. W tym momencie mogłabym zakończyć naszą wyprawę, gdyż osiągnęłyśmy jeden cel. Zwróciłyśmy swoją uwagę Lucyfera.

Przez głupią nieuwagę potykam się o kamień, prawie lądując twarzą o beton. Ratuje mnie Candida, podtrzymująca moje ciało.

– Sieroto! – krzyczy, piorunując mnie wzrokiem, za co porządnie trzepię ją w ramię. – No dobrze, przepraszam. Wszystko dobrze? Jak plecy? – dopytuje, patrząc na mnie współczującym wzrokiem.

Wzruszam ramionami, chociaż nawet ten delikatny ruch sprawia mi ogrom problemu.

– W porządku – kłamię, nie chcąc jej zmartwić i tym samym zepsuć zabawy.

Sama również zawsze chciałam zwiedzić Londyn, dlatego siłą woli staram się swobodnie iść, żeby nie zauważyła, iż naprawdę bolą mnie plecy. Po kilku minutach chodzenia za znalezieniem jakiejkolwiek, wolnej taksówki, wsiadamy do samochodu, podając nazwę wspaniałej restauracji, do której planujemy się udać. Pod "Duck&Waffle" kryje się niesamowity, podniebny lokal otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę. Znajduje się na czterdziestym piętrze pewnego budynku i specjalizuje się w najbardziej angielskiej kuchni z możliwym dodatkiem inspiracji z całej Europy. Obie jesteśmy wygłodniałe, dlatego z chęcią zamawiamy polecane danie szefa kuchni i wygodnie się rozsiadamy na krzesłach.

Maska AniołaWhere stories live. Discover now