Do trzech razy sztuka

47 8 43
                                    

Zgodnie z moimi przewidywaniami rodzice nie mieli nic przeciwko temu, że zaprosiłam nowego znajomego, który nie miał z kim spędzić świąt Bożego Narodzenia. Odkąd pamiętam, nasz dom był domem otwartym, przez który przelewały się tabuny rodziny, znajomych i współpracowników. Mama przyjmowała ich godnie niczym królowa zarządzająca całym pałacem. Zawsze miała coś miłego do powiedzenia, jakieś jedzenie do podania i morze cierpliwości do wysłuchiwania niezliczonych historii osobistych. Ja w tym czasie zwykle uciekałam do swojego pokoju, w duchu podziwiając matkę za to, że z kimkolwiek by nie rozmawiała, wszyscy zawsze odczuwali potrzebę zwierzania się jej. Właśnie dlatego Eliza Leszczyńska była chodzącą skarbnicą opowieści.

Czasami, tak jak dziś, dzieliła się ze mną owymi historiami. Miałam wrażenie, że od czasu do czasu musi je komuś przekazać, jakby była przepełnionym naczyniem, w którym trzeba zrobić miejsce na nową zawartość. W milczeniu lepiłam pierogi i wycinałam pierniczki, a głos mamy kołysał się – to wznosił, to opadał – kiedy opowiadała. Czułam się tak, jakbym znowu była małą dziewczynką.

Jednak prawda była taka, że tylko pozornie słuchałam monologu mamy. Moje myśli krążyły wokół Daniela i Gerarda, dwóch nowych znajomych, których obecność w moim życiu przyniosła znaczącą zmianę. Nie wiedziałam dokładnie, na czym by ona miała polegać – oczywiście poza tym, że od momentu pocałowania Francuza obudziła się we mnie jakaś przedziwna magia, z którą dalej nie umiałam sobie poradzić – ale czułam, że moja zwykła codzienność już nigdy nie wróci.

W ciągu całego dnia kilkukrotnie pisałam do Daniela, dopytując, kiedy nareszcie znajdzie czas, by nauczyć mnie obrony przed przerażającym demonem nawiedzającym mnie już nawet w snach, z których budziłam się zlana zimnym potem. Chevalier nieodmiennie mnie zbywał. Myślałam, że przyprę go do muru, gdy pojawi się w naszym domu na kolacji, które przez jakiś czas z nami jadał, oczarowując rodziców i próbując oczarować i mnie, ale od chwili pocałunku Daniel wyraźnie mnie unikał. Gdybym tylko wiedziała, gdzie mieszka, złożyłabym mu niezapowiedzianą wizytę. Jednak bez tej wiedzy byłam skazana na kontakt telefoniczny.

Laura: Musimy porozmawiać.

Dosłownie chwilę później otrzymałam odpowiedź:

Daniel: Jestem bardzo zajęty. Spotkamy się w Wigilię. Przyjdę razem z ojcem.

Laura: A co z „trudnym tematem"? Miałeś mnie czegoś nauczyć.

Daniel: Wszystko w swoim czasie. Na razie nic ci nie grozi, zadbałem o to.

Teraz naprawdę jestem zajęty. Do zobaczenia.

Sapnęłam z niezadowolenia i frustracji. Zablokowałam telefon i stanęłam przy oknie, by przed snem popatrzeć jeszcze na śnieg. Śnieżynki wirowały w odwiecznym tańcu niczym baletnice walczące o miano primabaleriny. Biały puch pokrywał świat leciutką pierzyną, wirował w smugach światła, zmiękczał wszystkie ostre krawędzie. Przez którą chwilę można było udawać, że nigdzie nie ma zła, nie ma strachu, nie ma niebezpieczeństw. Rozkoszowałam się tym, póki mogłam. W głowie usłyszałam słowa Goethego wypowiedziane ciepłym niczym roztopiona czekolada głosem Gerarda: „Verweile doch! Du bist so schön".

Nagle, niemal wbrew sobie, poczułam nietypowy dyskomfort, a z koniuszków palców odpłynęła mi krew. Chciałam zrzucić to na karb zbyt wielu godzin spędzonych w kuchni, ale gdy tylko ponownie spojrzałam na zimowy krajobraz, natychmiast zorientowałam się, że nie to jest przyczyną.

Na obrzeżach ogrodu, a właściwie zaraz za bramą, stała tajemnicza postać. Była wysoka i ciemna, nawet z takiej odległości widać było jarzące się czerwienią oczy. Poczułam dreszcz sunący wzdłuż kręgosłupa. Siłą woli zmusiłam się do ponownego podniesienia telefonu i wybrania numeru Daniela, nie spuszczając jednocześnie wzroku z kreatury.

Tron Pierwszego ŚwiataWhere stories live. Discover now