Prolog

298 29 7
                                    

Zatrzymałem się. Próbowałem uspokoić oddech i nasłuchiwać w ciszy. Wraz z wydechem, z pyska wydobywała się para. Było zimno. I ciemno. Ale nie robiło mi to dużej różnicy. Nie miałem problemu w dostrzeżeniu, gdzie się znajduję. Stałem pośrodku placu zabaw. Zimny, wilgotny piasek przyklejał mi się do łap. Przynajmniej już nie padało. Nagle serce znowu zaczęło bić jak szalone. Usłyszałem wycie. Cholera. Myślałem, że ich zgubiłem. Czy oni się nigdy nie odczepią? Ruszyłem pędem przed siebie nie zwracając na nic uwagi. Bez trudu przeskoczyłem ogrodzenie placu zabaw, odbiłem się od trawy po drugiej stronie i wbiegłem na jezdnię. Zbyt późno się zorientowałem, że coś mnie oślepia. To nie latarnia rzucała na mnie takie mocne światło, lecz reflektory jadącego w moją stronę samochodu. Usłyszałem pisk opon i poczułem mocne uderzenie w bok. Czy ja lecę? A może umarłem i moja dusza unosi się ku niebu? Przez tą jedną chwilę poczułem się taki lekki, lecz w następnej uderzyłem mocno całym ciałem o asfalt. Próbowałem wstać, lecz nie mogłem, bolała mnie głowa jak i całe ciało. Zamiast zrobić cokolwiek leżałem okryty światłem reflektorów. Strasznie szumiało mi w głowie. Zdołałem odróżnić dźwięk zatrzaskiwanych drzwi samochodu i zbliżające się wycie mojego stada. Nie, już nie mojego. Nie mogę do nich wrócić.

Obudziłem się... chyba. W pierwszej chwili zaczęły docierać do mnie jakieś dźwięki. Próbowałem otworzyć oczy, ale nie miałem sił nawet na to. Leżałem w takim stanie... godzinę? Może dłużej. Chyba znowu zasnąłem. Gdy znowu odzyskiwałem świadomość, udało mi się otworzyć oczy, ale nie wiele to dało. Zobaczyłem jedynie kalejdoskop różnych barw i oślepiające światło. Przymknąłem na chwilę oczy. Gdy przyzwyczaiłem się jako tako do światła, udało mi się odróżnić barwy  i nadać im kształt. Nadal wszystko falowało. Jako pierwszą zobaczyłem kratę. Jestem w więzieniu? Chyba nie w schronisku!? O cholera! Już raz mnie schwytali, jeśli znowu tam trafię, to się mnie pozbędą. Próbowałem się podnieść. Gdy tylko przeniosłem ciężar ciała na lewą łapę, poczułem niesamowity ból i upadłem. Z mojego pyska wyrwało się głośne sapnięcie.

- Już się obudziłeś?- czyj to głos? Nikogo nie widzę. Po chwili dostrzegłem trampki i nogawki jeansów. Ktoś podniósł klatkę, w której się znajdowałem i postawił ją na podwyższeniu. Dopiero teraz mogłem zobaczyć twarz osoby, która do mnie mówiła. Wydawał się niegroźny. Uśmiechał się od ucha do ucha, ale po jego oczach było widać, że jest zmęczony. Rozejrzałem się na tyle, na ile pozwalała mi moja klatka. Jestem u weterynarza. No przecież! Dopiero teraz poczułem charakterystyczny zapach i przypomniałem sobie, co się stało. Wpadłem pod samochód. Żyję, więc kierowca musiał mnie tu przywieźć. Przynajmniej mam spokój od watahy. Na razie.

-Nawet nie wiesz ile miałeś szczęścia!- powiedział wesoło mężczyzna. Miał może 25 lat.- Pół nocy cię zszywałem i nastawiałem kości. Odpoczywaj sobie.- szatyn odszedł ode mnie i wyjął z kieszeni komórkę.

-Dzieńdoberek, Matt!- powiedział głośno, szczerząc się do aparatu.- Miałem do ciebie zadzwonić jak tylko się obudzi, no to dzwonię. Tak, wszystko w porządku, wyjdzie z tego... Tylko się nie spiesz, bo znowu przyjedziesz w towarzystwie jakiegoś psa, czy kota.- Zaśmiał się głośno odsuwając telefon od ucha i się rozłączył.

Powoli zaczęły powracać do mnie zmysły, węch i słuch się wyostrzyły, a świat przestał falować. Nie minęło dużo czasu, aż w końcu usłyszałem trzaśnięcie drzwiami i kroki, które nie należały do weterynarza. Nowa osoba zbliżyła się do klatki i pochyliła, by móc na mnie spojrzeć. Dzięki temu sam mogłem go sobie obejrzeć. A więc to jest ten Matt, z którym rozmawiał wcześniej doktorek. Właściwie, to uratował mi życie, o mało mi go przy tym nie odbierając. Gdyby stado było pierwsze, już byłbym martwy. Miał dłuższe, jasnobrązowe włosy, zbyt jasne, by nazwać go szatynem, lecz za ciemne, by był blondynem, które zakrywały część jego młodej twarzy. Mógł mieć jakieś 18 lat. Widać było, że się trochę uspokoił, gdy zobaczył, że ze mną wszystko w porządku. W jego bursztynowych oczach okolonych cienkimi, czarnymi oprawkami dostrzegłem ulgę. Nie, stop, one nie są bursztynowe, przynajmniej nie całe. Po chwili zauważyłem w nich zielone drobinki rozrzucone po całych tęczówkach. Nigdy nie widziałem tak pięknych oczu.

-Cześć, strasznie mi przykro, z powodu tego, co się wczoraj stało- mówił do mnie, jakby oczekiwał odpowiedzi.

-Co masz zamiar z nim zrobić? Nie ma obroży, jeśli wróci na ulicę, to złapią go hycle.- stanął za nim doktorek. Gdy to usłyszałem, zacząłem skamleć, żeby w jakiś sposób im pokazać, żeby tego nie robili.

Wezmę go do domu.- powiedział Matt, wciąż mi się przyglądając.

-Jesteś pewny? Wiesz, że mama nie przepada z dużymi psami.- "A więc są braćmi", pomyślałem.

-Będzie mieszkać w moim pokoju, zresztą to tylko na chwilę, póki nie znajdzie się jego właściciel... Właściwie, to jest on, czy ona?

-To samiec, mniej więcej trzyletni.

-Jeszcze raz, dziękuję ci za wszystko, Art.

-Nie ma sprawy, przecież to moja praca.- Znowu się wyszczerzył, lecz szybko przybrał poważny wyraz- A co z tobą?

-Co ze mną?- Matt spojrzał gdzieś w bok

-Nie wygłupiaj się. Mówię o wczorajszej imprezie. Nadal mi nic nie wytłumaczyłeś. Martwię się o Ciebie. Czy chodzi o Marka?- Młodszy chłopak gwałtownie wciągną powietrze, ale się nie odezwał. Widać było, że cierpi.- Czyli jednak. Zrobił ci coś?

-Nie chcę o tym teraz rozmawiać- Odwrócił się do brata. - Opowiem ci wszystko, ale nie teraz.

-Dobrze.- doktorek nie naciskał.



Ufff.... Prolog już za mną :) Zaczyna mi się podobać pisanie, więc proszę o gwiazdki i komentarze, żebym mogła dalej pisać. ;) Oczywiście, jeśli znajdziecie jakieś błędy, to napiszcie mi o tym w komentarzu. Do następnego!

Pieskie ŻycieWhere stories live. Discover now