10.Gorbher i Makya

304 37 3
                                    

-Idziemy? - spytałem. Na twarzach wszystkich osób widziałem niemałe zdziwienie, ale również radość i zaciekawienie.

-Nie jestem pewien, czy to bezpieczne... - powiedział Papcio. Zamieć dalej nie ustępowała. Zimno i głód doskwierały coraz bardziej. Nie było czasu na rozważania. Albo dom, albo powrót.

-Tak czy siak, powrót będzie zbyt ciężki! - Adrian przekrzykiwał wiatr. - Musimy tam wejść. Ewentualnie... - Wskazał na swój pistolet przy boku. Przestraszyłem się. Nie miałem ochoty widzieć zabijanych ludzi... - Chodźmy! - Cała grupa ruszyła. Nie była to łatwa podróż. Dom znajdował się w urwisku, więc trzeba było znaleźć bezpieczne zejście. Po godzinie bezskutecznych poszukiwań nie było innego wyjścia. Trzeba było zejść po kamieniach, na nieszczęście, pokrytych lodem i śniegiem. Powoli, trzymając się podłoża, schodziłem na dół. Obok mnie przesuwali się wolno Aliss i Adrian. Po chwili miała zejść reszta grupy. Gdy byłem w połowie zbocza poczułem łaskotanie w okolicy łydki. Wygiąłem się i zobaczyłem... dziwne nieduże zwierzątka. Unosiły się w powietrzu i miały czarno-żółte paski. Miały może około czterech centymetrów. Wychodziły z pobliskiej szczeliny w głazie. Nagle jeden usiadł mi na nodze i wbił swoje żądło w moją skórę. Ból był przeraźliwy. Straciłem czucie w nodze i zacząłem się gwałtownie osuwać. Zacząłem krzyczeć, a po chwili usłyszałem krzyki Aliss i Adriana.

-Co to do cholery jest?! - krzyczał mężczyzna. Podłoże było już blisko. Szykowałem się na twarde lądowanie. Moje stopy uderzyły w ziemię i... wpadłem do lodowatej wody. Byłem pewien, że zaraz utonę. Zaczynałem się dusić i mimo powrotu sił opadałem powoli w głąb wody. Na szczęście dzięki płaszczowi nie dostałem wstrząsu termicznego. To była jedyna pociecha przed śmiercią. Nagle poczułem wokół siebie parę silnych ramion, które ciągnęły mnie ku górze. Zaczynałem się dławić wodą, a gdy od powierzchni dzieliło mnie kilka centymetrów, zamknąłem oczy i straciłem przytomność.

***

-Co z nim? - Ledwie słyszałem głos Papcia.

-Nie najlepiej. Użądliła go tutejsza osa. Są wyjątkowo niebezpieczne. - Usłyszałem obcy głos.

-Ale wyjdzie z tego?

-Być może... Jad tych os jest istną trucizną. Przeżył cudem. Moment... Chyba się obudził.

-Gdzie my jesteśmy? - wyjąkałem. Byłem w jakimś domu. Czy to...

-Dalej siedzimy w tym przeklętym miejscu. Na Lodowym Lądzie. Chcesz coś ciepłego? - zaproponowała obca kobieta, którą dopiero teraz zauważyłem.

-Poproszę. - Po chwili małymi łykami opróżniałem gliniany kubeczek. Siły powoli mi wracały, a w przełyku czułem przyjemny gorąc. Zdecydowanie mój brak sił przeszedł. Z lekkim trudem wstałem na dwie nogi. Na kilku twarzach dało się wyczytać niemałe zdziwienie. W końcu... kto normalny po spadnięciu z dziesięciu metrów, użądlony przy okazji przez jadowite osy i zaliczając lądowanie w mroźnej wodzie da radę stanąć na dwie nogi? Cóż, to proste - chłopak, który został trafiony przez piorun, dzięki czemu zyskał magiczne umiejętności strzelania piorunami i szybkiej regeneracji zdrowia. Logiczne?

Rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałem. Wyglądało na duży, dwuosobowy pokój. Zdecydowanie panował tu porządek. Ściany wykonano z betonu, jeszcze przed katastrofą. Wystrój był skąpy - materac, na którym leżałem, łóżko dwuosobowe i jedna szafa. Obok były drzwi prowadzące najwyraźniej do spiżarni (zapewne dość ubogiej) połączonej z kuchnią. W pokoju, oprócz naszej dziewiątki i kobiety, dostrzegłem starszego mężczyznę. Wyglądali na normalnych. Kobieta zaczęła rozmowę.

-Witaj Luke, wiemy już o tobie wiele, ale ty o nas nic. Pozwól, że się przedstawię. Mam na imię Makya, a to mój mąż, Gorbher. Mieszkamy na tej wyspie od urodzenia. W tym domu ludzie mieszkali jeszcze sto lat temu, jednak my jesteśmy już ostatnim tutejszym pokoleniem. - W jej oczach było widać smutek. Cóż... Mi też radości nie sprawiłaby świadomość tego, że umrę bezpotomnie.

-Wszystko zaczęło się od bazy naukowej sprzed apokalipsy. To był jeden z budynków mieszkalnych. Pewna grupa ludzi odnajdując to miejsce, nie tracąc okazji, zamieszkali tu. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, pytaj śmiało - zachęcił mnie mężczyzna.

-Wasze dziwne imiona można wytłumaczyć życiem w odosobnieniu, ale czemu nie zamieszkaliście w Nowej Polani?

-Cóż... Tutaj po prostu jest nasz dom. - odpowiedział łagodnie mężczyzna.

-Skąd znacie nasz język? - dołączył kapitan.

-Musieliśmy pochodzić z tego samego kraju. Lepiej żebyście wypoczęli, w końcu chcecie wyruszyć jak najwcześniej - powiedziała Makya. Spojrzałem ukradkiem na Adriana. Miał wzrok wbity w ziemię. Kilka godzin później okryci w lekko podziurawione koce wszyscy zasnęli. Wszyscy, poza mną. Coś mi nie dawało spokoju. Wstałem i rozejrzałem się. Brakowało jednej osoby - Gorbhera. W pokoju go nie było, przed domem również. Śnieżyca nie ustępowała. Pozostała spiżarnia. Wolnym krokiem ruszyłem w jej kierunku. Tam właśnie znalazłem mężczyznę. Stał do mnie odwrócony plecami. Już miałem się spytać co tu robi, gdy nagle odwrócił się. Nawet w ciemnościach dało się zauważyć te... te... zielone płomienie w jego oczach. To było przerażające, zwłaszcza że trzymał w rękach metalowy nożyk. Powoli zaczynałem się cofać, ale dziadek wykonał dwa zwinne ruchy i już był koło mnie. Byłem przygotowany na najczarniejszy scenariusz, gdy on... wręczył mi nóż do ręki. W tym samym momencie zielone płomienie zgasły, a Gorbher upadł na ziemię.


Piorun (1&2)Onde as histórias ganham vida. Descobre agora