11.Duchy i tragiczny powrót

294 32 3
                                    

   Zdezorientowany trzymałem w rękach metalowy nożyk, z którego jeszcze wydobywało się delikatne, zielone światło. W końcu w pomieszczeniu na nowo zrobiło się ciemno, a mężczyzna dalej leżał na ziemi. Mimo strachu podniosłem siwego staruszka z podłogi i zaniosłem do pokoju. Dopiero teraz poczułem, że był zimny. Czy on... umarł? Położyłem go na kanapie i sprawdziłem tętno. Jednak szkoła się przydała... było słabe, ale było. To najważniejsze. Obudziłem Aliss, Makye i Adriana. Można powiedzieć, że zapanował niemy chaos. Nasze wszystkie leki i opatrunki zostały w łodzi. Tymczasem Makya, jakby nigdy nic, otworzyła szafę, , wyjęła bandaż i opatrzyła Gorbhera. Uśmiechnęła się słabo i pocałowała go w policzek.

-To się zdarza dość często. Stary już jest - westchnęła. Chciałem opowiedzieć o tym, co się stało, ale coś mnie powstrzymywało. Miałem wrażenie, że to było wydarzenie przeznaczone tylko dla mnie. Po chwili zasnąłem.

***

Pojawiłem się w dziwnym miejscu, chyba jaskini. Przede mną stało dwóch mężczyzn stojących w płomieniach. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ogień nie wyrządza im żadnej krzywdy. Ten po lewej płonął zielonym ogniem, miał delikatne rysy twarzy i uśmiechał się przyjemnie, za to człowiek po prawej płonął czarnym ogniem. Można go określić mianem diabła, zwłaszcza, że patrzył na mnie z nienawiścią, a z jego rąk wystrzeliwały czarne pioruny. Usłyszałem w powietrzu obcy głos recytujący przepowiednię. "...I pokona w piorunach uwięzionego...". Spojrzałem jeszcze raz na czarnego demona, bo inaczej nie dało się go nazwać. Czy on był uwięziony w piorunach? Nic na to nie wskazywało. Ponownie zwróciłem wzrok na zielonego ducha. Te płomienie... przecież one były w oczach Gorbhera! W tym momencie obudziłem się. Wszyscy, poza mną, wstali dawno i szykowali się do powrotu. W końcu naszą misją było odnalezienie Lądu... Po chwili wszyscy przygotowani fizycznie, jak i psychicznie, podziękowali serdecznie Makya'i i Gorbherowi, który właśnie się obudził i wyszli. Jako ostatni spojrzałem jeszcze na starszą parę. Jaki los ich tutaj czekał... Po kilku godzinach marszu przez nieskończoną zamieć ogarnęło nas jeszcze większe zmęczenie, niż w pierwszą stronę. Odpoczynek jednak był niebezpieczny - śnieżyca zamiast się uspokajać, wzrastała na sile. Nie było czasu do stracenia! Orientacja w takich warunkach była wyjątkowo ciężka. Po kilku godzinach poczułem pod nogami zamiast kamieni, lód. To znaczyło, że opuściliśmy to straszne miejsce. Z nadzieją w sercu przyśpieszyliśmy kroku nie zwracając uwagi na resztę grupy. Według kapitana został nam nieco ponad kilometr drogi. Kilometr, a przejście zajęło nam dwie godziny. Nagle na pustyni lodu dostrzegliśmy ledwie widoczny punkt - łódź. Po dziesięciu minutach przepychaliśmy się, by tylko wejść jak najszybciej do ciepłego wnętrza pojazdu.  Adrian stanął na środku i nagle zbladł.

-Nie... ma... Johna... - wyjąkał. Zapanowała grobowa cisza. Po całej łodzi biegało kilka osób, a Papcio sprawdził teren wokół pojazdu. Nigdzie nie było rudowłosego mężczyzny.

-Dalej nie ma sensu szukać... - powiedział smutnym głosem kapitan. - W tej zamieci prędzej sami się zgubimy niż go odnajdziemy. -Niestety... miał rację. Dla biednego Johna nie było ratunku. Już po kilkunastu minutach łódź ponownie zanurzyła się w wodzie i ruszyła w kierunku Opuszczonego Morza. Nikt nie odważył się powiedzieć chociaż jednego słowa.


Piorun (1&2)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz